„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.
„Wszystkie kwiaty Alice Hart” to
debiut Holly Ringland. Piękne wydanie z pewnością przyciąga wzrok i sugeruje
lekturę wypełnioną niezwykłym klimatem. Czy jednak jest to coś więcej niż
śliczna okładka?
Cudowna estetyka, zarówno ta
graficzna jak i językowa oraz urokliwa otoczka egzotycznej natury, skrywają
niestety niewymyślną, konwencjonalną, chociaż przyjemną w czytaniu treść.
Dziewięcioletnia Alice dorasta na
australijskim odludziu, w dużej mierze odcięta od świata zewnętrznego i w
dodatku w rodzinie dysfunkcyjnej — jej ojciec jest człowiekiem agresywnym,
wyładowującym swoje emocje na córce i żonie. Próbuje on też całkowicie
kontrolować ich życie. Pewnego dnia jednak Alice traci oboje rodziców i psa. Przygarnia
ją jej babcia, której wcześniej nie miała okazji poznać i zabiera do swojego
domu, gdzie wraz z kobietami mającymi za sobą trudne przejścia, hoduje
kwiaty. Alice dorasta, ucząc się od nich hodowli i języka kwiatów.
Wszystkie kwiaty Alice Hart to nie fantastyka ani powieść dla nastolatek. Bohaterka nie
trafia do w jakiś sposób innego świata, gdzie może odnaleźć siebie i uleczyć
rany w towarzystwie życzliwych, tak samo doświadczonych, ale starszych kobiet,
chociaż wnioskując po opisie z tyłu okładki sądziłam, że tak właśnie
będzie. Okazuje się jednak, że farma June to miejsce takie, jak każde inne. Tutaj
też ludzie zmagają się z problemami i bywa, że przez całe życie nie potrafią
dojść do siebie po zdradzie lub stracie. Czy stanie się dla Alice nowym domem
w sensie duchowym? Tego sami musicie dowiedzieć się z lektury. Powiem
tylko tyle, że przynajmniej pod tym względem wszystko wygląda dosyć
realistycznie. Autorka nie wybiera przesłodzonych i przewidywalnych wariantów
fabularnych, a przynajmniej jeśli chodzi o ten jeden aspekt utworu. Niestety
nie we wszystkich to wyszło tak dobrze, ale po kolei.
Historia Alice Hart, mimo obiecującego początku, jest w gruncie rzeczy
bardzo typowa. To
nic szczególnie wymyślnego ani pozostającego w pamięci na dłużej. Po
zakończeniu lektury łatwo odstawić ją na półkę (gdzie z pewnością pięknie
będzie się prezentować) i o niej zapomnieć. Jest to bowiem szablonowa opowieść
o kobiecie, która doświadczyła przemocy domowej, nie tylko na jednym etapie
swojego życia. Trzeba jednak Holly Ringland oddać to, że jest utalentowaną
gawędziarką. Książka okazała się wciągająca.
Czyta się ją lekko i przyjemnie, pomimo dość ciężkiej myśli przewodniej.
Sama fabuła, chociaż nie powala oryginalnością, ma jednak solidną konstrukcję,
do której trudno jakoś się przyczepić. Gdyby jeszcze nie wkradł się do niej
paskudny banał, Wszystkie kwiaty Alice
Hart mogłyby być naprawdę porządną, dojrzałą powieścią. Zaraz wyjaśnię, na
czym on polega. Muszę też dodać, że przebieg wydarzeń z ostatniej partii powieści
nie był w żaden sposób zaskakujący. Przewidziałam chyba wszystko, co stało się
na końcu.
Książka jest oklepana na kilku poziomach. Chodzi mi nie tylko o przewidywalne
zakończenie. Wszystkie kwiaty Alice Hart opowiadają
o przemocy, zwłaszcza domowej i dotykającej kobiet. Figury osób dopuszczających
się jej są wręcz podręcznikowe i sprowadzone do tego jednego swojego przymiotu.
Jeśli wyguglujecie sobie „cechy osoby toksycznej” albo „po czym rozpoznać
psychopatę”, to znajdziecie dokładnie to, czym charakteryzują się agresywni
mężczyźni z książki Ringland. Zachowują się właśnie tak, jak możemy przeczytać
w każdym artykule o przemocy i w książkach psychologicznych i stosują zawsze te
same sposoby manipulacji ofiarą. Niestety, nie ma w nich nic ponad to. Zarówno
oni, jak i przedstawiane sytuacje są właściwie oparte na stereotypie i
scenariuszu, który możemy od czasu do czasu znaleźć w każdej kolorowej gazecie
dla pań czy przytaczanym w programach śniadaniowych. Z jednej strony nie do
końca to takie złe. Jeśli tę powieść przeczyta kobieta, która znajduje się w
podobnej sytuacji, ale nie ma świadomości, że w jej domu czy związku dzieje się
coś patologicznego, być może ta opowieść mogłaby otworzyć jej oczy, albo
chociaż w tym pomóc. Jeśli jednak książkę przeczyta osoba świadoma istnienia
problemów, o jakich mówi, nie znajdzie w niej nic ciekawego. Holly Ringland
naprawdę nie odkrywa Ameryki, nie mówi o przemocy nic nowego, nie rzuca na
zagadnienie innego światła.
Łatwo więc domyślić się przesłania:
to nie ofiara jest winna przemocy, a o tej należy mówić głośno. Bardzo pięknie
i zbożnie, nie mogę zaprzeczyć. Ale słyszałam to już milion razy.
Mam również kilka zarzutów do postaci, a zwłaszcza do głównej bohaterki,
Alice. Mój
największy problem z nią polega na tym, że inteligencją to ona nie grzeszy.
Jeśli działa, to zawsze pod wpływem silnych, emocjonalnych bodźców. Ani razu
nie zauważyłam, żeby zatrzymała się i coś przemyślała albo chociaż
zaplanowała w perspektywie dalszej niż godzina. Żyje totalnie bezrefleksyjnie,
nie bierze pod uwagę konsekwencji swojego postępowania przed ani po fakcie.
Sprawia wrażenie, że podchodzi dosłownie do wszystkiego z myślą „jakoś to
będzie”. Brak jej empatii a co gorsza, inicjatywy; płynie z prądem, jej
życie uwarunkowane jest tym, jak ktoś nią pokieruje, na jaki dziwny pomysł
wpadnie, gdy akurat nie panuje nad sobą albo czystym przypadkiem. Sama
praktycznie nie ma nad niczym kontroli. To, że to taka wiecznie skrzywdzona i
zagubiona ofiara losu, wcale nie poprawia jej sytuacji. Najgorsze jest jednak
to, że na końcu sprawia wrażenie, jakby niczego się nie nauczyła a nawet nie
rozumiała, co właściwie ją spotkało i dlaczego. Wszystko dzieje się obok niej i
to nie ona doprowadza do tego, jak historia się kończy. Los ją rzuca z miejsca
w miejsce; czasem ma szczęście, a czasem pecha. Nie wiem jak wy, ale ja mam
alergię na takich bohaterów.
Jej babcia June, wcale nie jest
lepsza. Właściwie można powiedzieć o niej to samo, co o Alice, chociaż wydaje
się bardziej zdecydowana. Warto jednak zwrócić uwagę na relację łączącą obie
bohaterki, która jest trudna. Podobnie jak w przypadku farmy, która nie okazuje
się tak do końca spokojną przystanią, June nie będzie niezastąpioną mentorką,
która doskonale rozumie swoją podopieczną i zawsze służy jej oparciem. Ma ona
bowiem masę problemów sama ze sobą, co przekłada się na to, jak wychowuje
Alice. Za tym, jak trudno dogadać się babci i wnuczce, stoi co prawda ogromna
głupota emocjonalna ich obu, ale mimo wszystko komplikacje dodają opowieści
troszkę realizmu.
Najlepszą częścią książki Ringland jest klimat. Cały wątek języka kwiatów wydaje mi
się ekscytujący i dodaje on całości swoistego uroku. Każdy rozdział
zatytułowany został nazwą kwiatu, która z kolei w jakiś sposób nawiązuje do
tego, o czym w nim przeczytamy. Nie zapominajmy też o tym, że wszystko osadzone
zostało w świecie australijskiej przyrody, którą ja osobiście naprawdę
uwielbiam. Nabrałam jeszcze większej ochoty, aby odwiedzić ten kraj. Temu
wszystkiemu służy również piękny styl (brawo dla tłumaczki). Niekiedy miałam
też wrażenie, że autorka zawarła w estetyce tekstu trochę realizmu magicznego.
Zazwyczaj tego nie robię, ale tym razem warto zwrócić uwagę na wydanie. Chyba nigdy nie widziałam równie
dopracowanego i tak estetycznego. Na każdej stronie rozdziałowej znajduje się
wizerunek kwiatu, którego nazwa patronuje danym fragmentom. Dzięki temu można
dowiedzieć się nieco o australijskiej florze i wyobrazić sobie świat otaczający
Alice. Trzeba też zauważyć, że to właśnie te rysunki po części tworzą tak
magiczny klimat, o którym pisałam wcześniej. Jestem ciekawa, jak odebrałabym
historię bez tego.
Wszystkie kwiaty Alice Hart są książką na tyle dobrą, żeby przeczytać ją dla przyjemności, ale nic
poza tym. Piękna
otoczka i spójna opowieść przysłaniają wady na tyle, że dopiero, gdy zaczęłam
zastanawiać się nad tym, co o niej napisać, dostrzegłam minusy, o których
wspominałam. Szczerze mówiąc, ich ilość mnie zdumiała, bo pomimo ciężkiego
tematu, skończyłam czytać zrelaksowana i zadowolona. Jak na debiut to naprawdę
nieźle. Niestety, banał i nieprzemyślane konstrukcje bohaterek zabiły potencjał
powieści i znacznie pomniejszyły jej wartość. Jeśli szukacie naprawdę
niezobowiązującej lektury, to ta nie zrobi Wam krzywdy. Bardziej wymagający
czytelnicy powinni jednak sobie tę przygodę literacką odpuścić.
kategoria: literatura obyczajowa
liczba stron: 416
tłumaczenie: Ewa Penksyk-Kluczkowska
cena okładkowa: 39,90 zł
wydawnictwo: Marginesy
Isleen
Zacznijmy od wydania - cudowne! Przejdźmy do bohaterki - też mam alergię na tego typu biedne duszyczki, które na wszystko reagują emocjonalnie i bezrefleksyjnie. Pominąwszy na pewno trudne doświadczenia z przemocą, trochę zdrowego rozsądku mogłoby zastąpić impulsywność. Nawet to sztampowe potraktowanie tamatu i postaci sprawców przemocy by mi nie przeszkadzało, a i ta Australijska flora kusi, ale główna bohaterka skutecznie mnie zniechęca do lektury.
OdpowiedzUsuńNo właśnie to się dobrze czyta, dopóki autorka nie przechodzi do tego, co robi jej bohaterka. Nawet zdradzę, że w pewnej chwili zazdrościłam jej niektórych rzeczy, które działy się w jej życiu i denerwowało mnie, że nie potrafi tego docenić. Zawsze była tą wielce skrzywdzoną i niezrozumianą.
UsuńSama nie wiem co mam myśleć o tej powieści po Twojej recenzji. Recenzja jest bardzo ciekawa, jednak dla mnie książka, której treść umyka po zamknięciu, nie jest warta uwagi. Powinna coś zostawić, jeszcze dodatkowo typ wiecznie pokrzywdzonej bohaterki , która nie potrafi się uczyć na błędach nie należy do ulubionych. Szkoda wysiłku wydawcy na już trochę podwiędły kwiat w ogrodzie pełnym pięknych roślin.
OdpowiedzUsuńJeśli wolisz coś, co rzeczywiście wstrząsa i zostaje w pamięci, to tę książkę jednak lepiej sobie odpuścić :)
UsuńTak sądziłam. Książka przyciągnęła mój wzrok, oczywiście cudownym wydaniem, ale też i zarysem treści - wydawało mi się, że to może być coś naprawdę wartościowego. Jednak po przeczytaniu kilku recenzji (w tym wielu pełnych zachwytu) miałam wrażenie, że coś jest nie tak, coś w tej książce zrobiło się miałkie i takie nie najmądrzejsze. Mimo wszystko chyba przeczytam tę książkę, bo jestem trochę ciekawa, ale już przekułaś moją bańkę niepewności czy to nie będzie arcydzieło - ewidentnie nie będzie. Może dzięki temu przyjemniej będzie się ją czytać, nie oczekując nie wiadomo czego, a jedynie przyjemności. ;)
OdpowiedzUsuńI to jest chyba odpowiednie podejście do czytania "Wszystkich kwiatów...". Książka nadaje się na leniwe, niedzielne popołudnie, gdy chcemy się zrelaksować, ale nie ma co doszukiwać się głębi, którą sugeruje przecież poruszany przez nią problem. Wydaje mi się, że sama Ringland bardzo chciała, aby lektura jej książki była czymś wartościowym, zabrakło jednak umiejętności i głębszych, mniej sztampowych przemyśleń na temat przemocy. Przynajmniej tak sądzę.
UsuńKsiązka totalnie nie dla mnie, ale a propos wydania, to wydawnictwo Marginesy wszystkie ksiązki wydaje mega ładnie i nawet te najprostsze są bardzo estetyczne. Do tego pasują do siebie nawet jeżeli chodzi o czcionkę (która na mój gust jest za mała, ale piękna).
OdpowiedzUsuńNo proszę :) To właściwie moje pierwsze zetknięcie z wydawnictwem. Co by nie mówić o samej powieści, to naprawdę przykładają się do swojej pracy.
Usuń