„Inni: Naznaczona”. 525 stron zmarnowanego potencjału.


Czy też miewacie takie lektury, przy których miło spędziliście czas, ale właściwie nie wiecie dlaczego, bo gdybyście mieli być obiektywni, to powiedzielibyście, że były kiepskie? Właśnie sama miałam z taką do czynienia.



Naznaczona to czwarty tom cyklu Inni autorstwa Anne Bishop. Lubię go przede wszystkim za bardzo ciekawe uniwersum i wciągającą historię. Ta jego odsłona jednak ma zdecydowanie więcej wad niż zalet.

Rasa ludzka już od jakiegoś czasu stąpa po kruchym lodzie. Pojawienie się ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko spowodowało, że przestała traktować z respektem tubylców ziemi. Rozzuchwalona, zaczyna przekraczać kolejne granice. W końcu, gdy cierpliwość straszliwych Starszych się kończy, postanawiają oni pozbyć się niebezpiecznego szkodnika. Nad Thaisią, a może również nad całym Namid zawisa widmo eksterminacji rasy ludzkiej. Mimo to przywódca Dziedzińca terra indigena w Lakeside, Simon Wilcza Straż, dostrzegając pewne korzyści płynące ze współpracy z ludźmi, postanawia uchronić niektórych z nich przed zagładą.
Naznaczona, mimo licznych mankamentów, to jednak wciąż starzy, dobrzy Inni. Nie traci klimatu stworzonego przez poprzednie tomy, co chyba stanowi jedyny element, który ratuje tę część cyklu w moich oczach. Mowa tu przede wszystkim o świecie wykreowanym przez Anne Bishop. Mogąc obserwować zmiany zachodzące w tym uniwersum, dobrze się bawiłam. To właśnie o nich opowiada Naznaczona. To bardzo ważny tom serii i właśnie dlatego jego mierność ujawniająca się w niemal wszystkich pozostałych aspektach utworu, wydaje się tak rażąca i rozczarowująca.
Nie chodzi mi jednak o to, że poziom pisarstwa Bishop okazał się tutaj niższy, niż poprzednio, a przynajmniej nie w większości składających się na książkę elementów. To raczej brak postępów stanowi pewien problem. Czwarta odsłona serii prezentuje dokładnie to, czego się spodziewałam, znając wcześniejsze składające się na nią powieści i dlatego wady nie ubodły mnie jakoś szczególnie. Byłam na nie przygotowana i dzięki temu umiałam podejść do nich z emocjonalnym dystansem. Bynajmniej nie oznacza to, że są niezauważalne. Przeciwnie, wydają się tu obnażone bardziej, niż kiedykolwiek.
Chociaż uniwersum jest samo w sobie naprawdę przyzwoite, to czasami zastanawiam się, czy autorka ma w ogóle jakąś spójną wizję wieszczek krwi. Bardziej spójną od tego, że jeśli wykonają na skórze cięcie, wygłoszą proroctwo. Zauważyłam pewien drobiazg, który ujawnia niekonsekwencję, z jaką Bishop opisuje te istoty, a mianowicie na samym początku zaznacza, że wieszczki nie miewają wizji w snach, podczas gdy właśnie w ten sposób doświadczona przepowiednia u Meg była zapalnikiem akcji w drugim tomie, Morderstwie Wron. To z resztą nie pierwszy raz, gdy odnoszę wrażenie, że cassandra sangue jeszcze się klarują w umyśle autorki i nie są nawet dla niej samej „gotowym” elementem świata.
W Naznaczonej najbardziej chyba kuleje fabuła. Powieść jest dosłownie wypchana... niczym. To bardziej przekrojowa opowieść o codzienności społeczeństw Innych oraz Intuitów zamieszkujących Thaisię, którzy akurat przypadkiem muszą przygotować się na nadejście zagrożenia i nadciągających wraz z nim zmian. Jeśli jesteście sympatykami fikcyjnych światów, nawet to może okazać się czymś interesującym, ale jeśli zabieracie się za lekturę bardziej z myślą o konkretnej treści i akcji, to wszystko to okaże się bardzo nudne, powtarzalne i pozbawione niesamowitości typowej dla światów fantastycznych. Wierzcie lub nie, ale przez jedną trzecią książki autorka opisuje cały proces zapobiegania zmarnowaniu się mięsa z zabitych bezmyślnie bizonów, dla Innych stanowiących zwierzynę łowną. Sami sobie odpowiedzcie na pytanie, czy coś takiego brzmi jak dobry pomysł na duży wątek fabularny.
Jeśli zaś chodzi o resztę powieści, to nie jest to wcale mniejsze lanie wody. Generalnie historia opiera się na tym, że wszyscy przygotowują się na nadejście bliżej nieokreślonej katastrofy, co przeciąga się w nieskończoność, a gdy ta w końcu nadciąga, zajmuje maksymalnie trzydzieści stron. W tym czasie otrzymujemy opis tego, w jak dużym stopniu kataklizm zmienił Namid, chociaż na życie najważniejszych bohaterów zdaje się nie mieć zbyt dużego wpływu. Po wszystkim jakby nigdy nic, wracają oni do swojej zwykłej, choć może nieco skomplikowanej codzienności.



Niewykorzystany potencjał aż prosi się o jakąś odsiecz. Przecież powieść można było wypełnić czymś znacznie ciekawszym niż trudy znalezienia zamrażarek dla wszystkich bizonich tusz albo dogadywanie się w sprawie organizacji schronienia w danych miejscach. Można było znacznie skomplikować i pogłębić konflikt między terra indigena a ludźmi, chociażby poprzez ukazanie powodów, przez które nagle tak duża część rasy ludzkiej była skłonna poprzeć ruch LPiNW, chociaż doskonale znała zagrożenie związane z zadzieraniem z tubylcami ziemi. Czy stało się to dlatego, że zaczęło brakować jej przestrzeni życiowej? Czy czuła się w jakiś sposób pokrzywdzona? Czy zaczęło brakować niezbędnych do życia zapasów i atak na Innych wydawał się jedynym sposobem rozwiązania takiego problemu? Dzięki temu Bishop mogła sprawić, że cała seria przestałaby się opierać na czarnobiałej wizji świata, w której terra indigena to ci dobrzy, a ludzie inni niż ci przyjaźniący się z nimi — aroganccy i okrutni. W końcu jak sama nieraz zaznaczała, większość nigdy nie miała z Innymi do czynienia i nie sądzę, by od tak mogła zapałać do nich nienawiścią czy w jakikolwiek sposób im zaszkodzić.
Powyższy problem łączy się z dwoma innymi. Pierwszym z nich jest to, że fragmenty przemów Mikołaja Strzępiela umieszczane od czasu do czasu w tekście zostały tak napisane, by ukazać małostkowość i zwyczajną chciwość ludzi reprezentujących LPiNW. Innymi słowy, ich wartość retoryczna jest naprawdę marna i w oczach czytelnika działa tylko na niekorzyść rasy ludzkiej. A wszystko mogłoby wyglądać ciekawiej, gdyby znacznie lepiej manipulowały odbiorcą i w jakimś stopniu rzeczywiście mogły przekonać prawdziwego czytelnika o słuszności celu ruchu. Tym samym nasz zbiorowy czarny charakter znacznie zyskałby na prawdziwości i przestałby być tak płaski. Drugim problemem jest fakt, że Inni sami okazują się hipokrytami. Pałają wściekłością na myśl o okrucieństwie ludzi, którzy uciekają się do bezsensownej przemocy i zabijają Bogu ducha winnych terra indigena, ale z drugiej strony żaden z naszych protagonistów zdaje się nie mieć wyrzutów sumienia, że w ramach zemsty zabija się znacznie większą liczbę równie niewinnych ludzi. W ogóle nikt nie wykazuje świadomości (nawet te postacie będące ludźmi), że przeciętny człowiek przeważnie chce mieć po prostu spokój i na co dzień nie strzela do zwierząt dla zabawy lub z innego równie głupiego powodu, ale i tak ciąży nad nim odpowiedzialność zbiorowa za cudze zbrodnie. W dodatku nawet ci terra indigena, którzy mają sojuszników wśród ludzi, nie wykazują zbyt dużych starań, aby zrozumieć odmienną naturę przedstawicieli drugiej strony barykady, podczas gdy sami takich refleksji w stosunku do siebie wymagają.
Gdy się teraz tak nad tym zastanawiam, to okazuje się, że to jedna z niewielu sytuacji, gdy mam ochotę poprzeć czarny charakter nie dlatego, że się z nim zgadzam, ale z czystej przekory spowodowanej tym, że protagonista jest w zasadzie równie głupi, co on. Grożenie człowiekowi palcem, żeby nie próbował wywyższać się ponad naturę i nie niszczył jej bez sensu, bo i tak byle wilk może go zjeść albo byle tornado porwać, brzmiało jeszcze dobrze w pierwszym tomie i okazało się dla niego całkiem dobrym, choć może niezbyt wymyślnym przesłaniem. Jednak gdy czwarty tom serii z rzędu mówi dokładnie to samo, zaczyna brzmieć jak nudny, odgrzewany po raz setny, moralizujący bełkot, który stracił swoją moc już jakiś czas temu.
Wisienką na tym nieudanym torcie jest sztywna, pozbawiona barwy narracja. Tym razem jestem prawie pewna, że nie zawinił tłumacz, ponieważ ten zmienił się od czasu Pisanego szkarłatem, a ona wciąż nie jest ani lepsza, ani gorsza. Przeważnie mi to nie przeszkadzało w czasie lektury, zdążyłam przywyknąć do tego mało literackiego języka, jednak sceny, które miały być mroczniejsze i wypełnione grozą okazały się takie bardzo na siłę lub po prostu... śmieszne.
Mimo wszystko znalazł się jakiś pozytyw, a jest nim relacja między Meg a Simonem, którą autorka prowadzi z rozwagą, stopniowo pogłębiając więź między tą dwójką. Rozwija się bardzo naturalnie i miło się o niej czyta. Mimo to mam nadzieję, że pozostanie platoniczna, ponieważ w obecnym kształcie wydaje mi się idealna, a bardziej zażyła lub nagle oziębiona, odebrałaby coś z klimatu.
W Naznaczonej trudno doszukać się pozytywów, ale mimo to tuż po lekturze musiałam poświęcić trochę czasu na to, aby ustalić, co właściwie mi się w niej nie podobało. Prawda jest taka, że nie spodziewałam się niczego lepszego, więc potrafiłam przymknąć oko na liczne minusy i po prostu jak zwykle zagłębiłam się w ten świat. Chyba jednak przyznam rację Marcie z bloga W sercu książki, że cykl Inni to po prostu świetne guilty pleasure. Niestety, Naznaczona raczej nie podbije serca osób, które nie cenią uniwersum Namid na tyle, by czerpać satysfakcję z samego czytania o zachodzących w nim zmianach czy o nowych, związanych z nim faktach.

kategoria: fantasy, urban fantasy
liczba stron: 525
tłumaczenie: Emilia Skowrońska
cena okładkowa: 46,90 zł
wydawnictwo: wydawnictwo Initium
Isleen

Komentarze

  1. Jakoś nie bardzo kręci mnie ten gatunek literacki i powieści w częściach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, ale to nic złego. Mam wrażenie, że coraz trudniej znaleźć jednotomową powieść, niezależnie od gatunku :)

      Usuń
  2. Zdecydowanie nie gustuję w takich ksiazkach, wolę bardziej realistyczne fabuły.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli się zgadzamy! :D Jak to miło, że pamiętałaś naszą wymianę zdań na ten temat i choć przykro mi, że "Naznaczona" Twojego serca nie podbiła, to cieszę się, że mamy podobne odczucia. ;) "Na szczęście" finalnie "Naznaczona" była chyba najsłabszą z cyklu... Ale faktycznie, trzeba mieć dużo uczucia do cyklu (a ja przyznaję, że trochę go mam) żeby czerpać z tej lektury jakąś satysfakcję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że następny tom jest lepszy :) Coś tak czuję, że mimo wszystko ten cykl nie odczepi się ode mnie, dopóki nie zostanie zakończony. :)

      Usuń
    2. Doskonale to rozumiem - ja też muszę czytać cykle do końca.
      Ciekawostka - miał mieć pięć tomów i szóste opowieści ze świata żeby dokończyć wątki poza Simonem i Meg. Skądinąd po przeczytaniu 5 tomu pomysł by wydać owe opowieści naprawdę mi się spodobał. :D Tymczasem coraz częściej przebąkuje się by cykl wydłużyć, bo cieszy się ogromną popularnością. :P Pozostaje mi (a może nam) mieć nadzieję, że następne tomy skupią się na innych bohaterach, bo najczęściej te "dopisywane na siłę" książki niszczą pozytywne wrażenia z poprzednich części...

      Usuń
  4. A ten cykl trochę za mną chodzi;) Trochę, bo nie przepadam za seriami, więc Twoje zdanie i Marty przemawiają za tym aby się wstrzymać, co chyba uczynię. Póki co czekam na kolejne Tajemnice Askiru i zobaczymy, może znajdzie się też miejsce na Bishop

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiem, co Ci poradzić. Z jednej strony nie spotkałam się jeszcze z sagą, która nie miałaby którejś części gorszej od pozostałych, a do "Innych" czuję po prostu sentyment. Z drugiej, wydaje mi się, że "Inni" są okey, jeśli od lektury nie oczekuje się nie wiadomo jakiego warsztatu lub wyraźniejszych walorów. Niemniej, przy pierwszym i trzecim tomie bawiłam się naprawdę dobrze. Trzeba złapać bakcyla, a nie gwarantuję, że tak będzie w Twoim przypadku, jednak bez tego będzie ciężko się wciągnąć w tę historię ;)

      Usuń
    2. Ale wiesz, wydaje mi się, że prawie wszyscy, którzy do książki usiedli bez wielkich oczekiwań, bakcyla złapali. ;) Tylko no, trzeba też akceptować urban fantasy, a wiem, że to często bywa dla wielu trudne (choć zupełnie nie wiem dlaczego, bo jeśli lubi się fantastykę, to czemu by nie lubić UF?)

      Usuń
    3. Może to kwestia oczekiwań. W końcu fantastyka to bardzo rozbudowany gatunek, który ma w sobie masę różnych podgatunków. Między sf a fantasy różnica jest zasadnicza, a wciąż oba podgatunki zaliczamy do fantastyki. Jeśli ktoś toleruje tylko fantastykę w wydaniu miecz i magia, to nic dziwnego, że miecze świetlne do niego nie przemawiają. Tak samo może być w przypadku uf, jeśli komuś nie do końca odpowiada pomieszanie magii z technologią i wielkomiejskim pejzażem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.