Seriale #3: „Ania, nie Anna”, sezon 1.
Zapewne nie jestem jedyną osobą,
która zazdrościła słynnej Ani Shirley życiorysu. Ale czy losy rudowłosej
marzycielki rzeczywiście są godne miana odprężającej sielanki, którą czyta się
dla przyjemności przy kominku w deszczowy dzień? W końcu takie odnosi się
wrażenie podczas lektury „Ani z Zielonego Wzgórza” i innych tomów tej serii.
Lucy Maud Montgomery stworzyła
postać, która już w wieku jedenastu lat dźwigała bagaż doświadczeń. Mimo, że
cenię książki z Anią w roli głównej naprawdę wysoko, muszę przyznać, że autorka
nie rozwinęła tej części jej osoby dostatecznie. Cała przeszłość Ani zdaje się
tracić na znaczeniu, gdy ta trafia na Zielone Wzgórze, a następne lata życia
mijają jej stosunkowo przyjemnie. Twórcy serialu opartego na twórczości
Montgomery, zatytułowanego Ania, nie Anna,
zadają pytanie o to, jak mogłoby wyglądać życie Ani, gdyby jej historię
uwiarygodnić — i udzielają odpowiedzi.
Ania, nie Anna to serial, który wydaje się być jednym, wielkim eksperymentem. Czy ten eksperyment się powiódł? I
to jeszcze jak!
Na początek zwrócę uwagę na to, że
trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy serial jest wierną
adaptacją książki. Do pewnego stopnia
dość ściśle przestrzega treści Ani z
Zielonego Wzgórza, ale nie trzyma się jej jak pijany latarni. Twórcy
szanują klasyczną, kanoniczną powieść i działają zgodnie z jej motywami, a
jednak w stworzonym przez nich dziele jest miejsce na improwizację, zabawę
historią i nowe światło, w jakim ją ukazują. Chociaż Ania z Zielonego Wzgórza doczekała się stosunkowo wielu ekranizacji
i innego typu adaptacji, Ania, nie Anna jest
czymś świeżym, nowym i kompletnie nieprzewidywalnym. Pomimo tego, że nieraz
zdarza się, iż zmiany pewnych elementów oryginalnej opowieści zawartej w
książce wychodzą adaptacji bokiem, w tym przypadku stanowią ogromny walor
serialu.
Pierwsze odcinki dość ściśle, chociaż
nie bez pewnej swobody interpretacji, trzymają się fabuły znanej z powieści
Lucy Maud Montgomery, ale im dalej w las tym... ciekawiej. Wiele wątków rozwija
się w dość nieoczekiwany sposób, chociaż trzeba przyznać, że w równie (a może
nawet bardziej) prawdopodobny, co w książce. W końcu okazuje się, że ogólna historia
dość mocno różni się od tej powieściowej, a jednak wciąż zachowuje jej czar i
klimat. Zapewniam Was, że chociaż Ania z
Zielonego Wzgórza to opowieść kultowa i dobrze znana chyba każdemu, seans
niejednokrotnie mocno Was zaskoczy, a zakończenia sezonu w ogóle się nie
domyślicie. W tych różnicach, co może być
dla wielu książkoholików jakąś abstrakcją, wcale nie ma niczego złego czy
uwłaczającego kanonowi. Wręcz przeciwnie. Jak już wcześniej wspominałam,
adaptacji Ani z Zielonego Wzgórza tworzono
już bardzo dużo i chyba nie ma sensu po raz setny powtarzać tego samego,
tym bardziej, że dziwiętnastowieczna powieść nieco się już zestarzała i brak
jej tej samej siły oddziaływania na odbiorcę, co kiedyś. Ania, nie Anna obnaża tę
starość i proponuje zdmuchnięcie z niej kurzu i odświeżenie, aby była bardziej
czytelna dla współczesnych rówieśniczek Ani i pokrywająca się z ich
doświadczeniami.
Serial porusza problem, którego Lucy
Maud Montgomery nie mogła, ponieważ w czasach, w których tworzyła, był
zbyt dużym, kulturowym tabu. Bez wątpienia jednak stanowił ważne wydarzenie w
życiu Ani. A mowa tu o fizycznym dojrzewaniu, które powinno przypadać właśnie
mniej więcej na okres, w którym bohaterka trafia na Zielone Wzgórze (zauważmy z resztą,
że serialowa Ania ma trzynaście, a nie jedenaście lat). Czy zastanawialiście
się kiedyś, jak ta wyjątkowo wrażliwa (i słabo wyedukowana) dziewczynka mogła
zareagować na swoją pierwszą miesiączkę? W jaki sposób dowiedziała się o
sprawach związanych z seksem? Jak zaczęła przygotowywać się do swojej nowej
roli jako kobiety; jak poszukiwała swojego miejsca w świecie, w którym jasno wówczas
określano, jaka powinna być i jak jednocześnie próbowała pogodzić to z tym, kim
jest? Ważne jest to, że twórcy serialu umieszczają to w ramach
codzienności i nie przedramatyzowują tych kwestii.
Sama postać Ani również została uwiarygodniona. Przecież trudno uwierzyć, że traumy
wyniesione z sierocińca i pracy u patologicznej rodziny gdzieś zniknęły, gdy
tylko ta trafiła do domu Cuthbertów. Z pewnością odcisnęły piętno na psychice
dziecka, zwłaszcza tak wrażliwego jak Ania, na co w serialu poświęcono
wystarczająco dużo uwagi. Zazębia się to z dużą, chociaż wciąż zdrową
emocjonalnością produkcji. Ania służy twórcom za przykład ukazujący, z jakimi
problemami borykają się dzieci, zwłaszcza te osierocone, niechciane i odrzucone
przez rówieśników za samo to, że czymś się od nich różnią. Jeszcze pod koniec
dziewiętnastego wieku wiedza o ludzkiej psychice była praktycznie żadna, co
prowadziło do — z dzisiejszej perspektywy — potwornego traktowania dzieci,
zwłaszcza tych pochodzących z tak zwanego marginesu społecznego. Serial, dla
wzmocnienia tego przekazu, mocno gra na emocjach odbiorcy, ale w sposób
dojrzały i ze smakiem. Historia jest naprawdę poruszająca, a nie egzaltowana.
Chociaż produkcja spodoba się zarówno
młodzieży, jak i widzom dorosłym i czegoś nauczy obie te grupy, porusza dość
trudne zagadnienia. Z tego powodu raczej nie polecałabym jej dzieciom poniżej
trzynastego roku życia. Dla młodszych serial może okazać się odrobinę zbyt
drastyczny i nie dość zrozumiały. Starsi zaś mogą zobaczyć w nim jak w
zwierciadle odbicie własnej codzienności i napotykanych trudności. Chyba każdy
w jakimś stopniu może utożsamić się zarówno z Anią, jak i z Marylą, która
reprezentuje tu pierwiastek rodzicielski. Ciekawie wygląda to również z jej
perspektywy — postać Maryli została tu znacznie pogłębiona, uwidoczniono wpływ,
jaki wywiera na nią Ania oraz jej radzenie sobie z nagłym rodzicielstwem. Ich
relacja wydaje się znacznie pełniejsza niż w książce — widać, jak te dwie,
bardzo różniące się od siebie osoby stają się dla siebie nawzajem dopełnieniem.
Ania przecież bardzo potrzebuje kogoś twardo stąpającego po ziemi, kto będzie ją
wpierał, zaś Maryla uczy się rozumienia emocji jak i tego, że w życiu trzeba
czasem sobie pozwolić zarówno na ich przeżywanie, jak i na marzenia. Obie nie
poradziłyby sobie jednak bez Mateusza, który jako osoba wyjątkowo empatyczna,
znakomicie sprawdza się w roli mediatora pomiędzy nimi.
W Ani,
nie Annie trzeba docenić również konstrukcję postaci. Ania, chociaż to ta
sama, rozmarzona dziewczynka, co w powieści, jednocześnie jest kimś o wiele
więcej. Wydaje się po prostu o wiele prawdziwsza i bardziej namacalna niż jej
książkowy pierwowzór, a jednocześnie to wciąż bohaterka, którą dobrze
znamy. Duży plus stanowi również to, że
każda postać występująca w produkcji ma wyrazistą osobowość, która jednak nie
kłóci się z jej wcześniejszym wizerunkiem. Przykładowo Diana, która w Ani z Zielonego Wzgórza wydaje się dość bezbarwną,
pasywną osobą, po prostu wierną przyjaciółką głównej bohaterki, tutaj wykazuje
określony styl bycia i sposób myślenia, bardzo z resztą prawdopodobny. Tak samo
wygląda to w przypadku Gilberta, który nie jest już tylko szkolnym
przystojniakiem. Zupełnie nowe światło rzucono też na panią Linde i oboje Cuthbertów,
nie zmieniając nic z ich osobowości — a jedynie ubogacając. Jeśli o nich
chodzi, niejednokrotnie napotkamy odniesienia do nowszych tomów serii.
Pierwszy i jak dotąd jedyny sezon
liczy sobie siedem odcinków. Jego zakończenie okazało się tak raptowne i urwało
fabułę w tak dziwnym momencie, że nie chciało mi się wierzyć, że to koniec i
zaczęłam szukać odcinka ósmego. Zwieńczenie
serii mogłoby jednak być nieco lepiej domknięte, lepiej podsumowujące sezon
jako całość, ale to tylko szczegół. Widać po prostu, jak bardzo twórcy
starają się zaciekawić widza rozwojem wydarzeń w kontynuacji.
Anię, nie Annę bardzo
polecam. To naprawdę dojrzały serial,
który mimo uwspółcześnienia i uwiarygodnienia opowieści o Ani Shirley,
wciąż zachowuje typowy dla kultowej powieści klimat i wprowadza w
nostalgię. Mnie osobiście wiele nauczył, nie tylko jeśli chodzi o empatię,
ale też zyskałam bezcenną wiedzę na temat pisania postaci i tworzenia relacji
między nimi. Uważam, że produkcja Netflixa będzie świetna dla rodzin — rodziców
i nastolatków, których wychowują, ponieważ wszyscy mogą czerpać z niego
wiedzę o drugim człowieku garściami, a przecież to właśnie zrozumienie
drugiej osoby jest filarem dla tworzenia zdrowej, silnej relacji i dla skutecznego
wychowywania. Myślę też, że fanom klasycznej książki bardzo przypadnie do
gustu. I da do myślenia.
Isleen
PS Czy tylko ja odniosłam wrażenie,
że lepszym tłumaczeniem tytułu byłoby Ania,
nie Andzia?
Niby takie tłumaczenie tytułu byłoby lepsze, ale jednocześnie... "Ania, nie Anna" brzmi mi lepiej :) Sama obejrzałam może odcinek, dwa tego serialu? Muszę go kiedyś dokończyć, tylko na ten moment po prostu brak mi czasu.
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa, jak Tobie ta fabuła by się spodobała :) Nie brakuje chyba tych nie do końca przekonanych tak nieoczekiwanym jej obrotem.
UsuńMnie nikt nie musi przekonywać do tego serialu, koniecznie muszę go kiedyś obejrzeć. Bardzo cieszą mnie Twoje słowa, bo uwielbiam książkę, towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo i z przyjemnością odświeżę sobie losy bohaterów tym bardziej, że ich portrety są pogłębione, ale nie przekłamane. pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńCzekam na Twoją opinię :D Ja cieszę się, że odświeżyli klasyk, może Tobie też się spodoba to, co zaproponowano ;)
Usuńaktualnie wciągnęło mnie "Reign" :D ale kiedyś muszę obejrzeć Annę :D
Usuń