Ucieleśnione siły natury. „Inni: Srebrzyste Wizje”



Anne Bishop powołała do życia rozbudowany, ciekawie skonstruowany świat — Namid. Losy jego mieszkańców przedstawiła w cyklu „Inni”, o którego trzecim tomie, „Srebrzystych Wizjach” dziś mam okazję napisać kilka słów.
Kontynuacja cyklu zawiera dużo wątków, jednak najważniejszymi z nich są losy Wieszczek Krwi, które zamieszkały poza Kompleksem oraz coraz bardziej zaostrzający się konflikt między Innymi, lub jak kto woli: terra indigena, a ludźmi, którzy chcą sprawować kontrolę nad Thaisią. Podczas gdy Wieszczkom grozi wielkie niebezpieczeństwo, stowarzyszenie o nazwie Ludzie Przede i Nade Wszystko narusza współpracę między ludzkością a ucieleśnionymi siłami natury, sprowadzając na obie strony poważne konsekwencje. Simon Wilcza Straż i jego Dziedziniec wydają się znajdować w samym centrum tego konfliktu, a Meg Corbyn stara się zrozumieć własną naturę, która coraz mocniej daje jej się we znaki.

Do trzeciego tomu cyklu podeszłam z dużymi obawami. Pierwszy z nich bardzo mnie zainteresował (opinia o nim jest tutaj), jednak drugi trochę rozczarował swoją chaotycznością i dużą ilością błędów, o czym z resztą możecie przeczytać tutaj. Bałam się,  że po drugiej książce Bishop nie zdoła wyciągnąć z tej opowieści nic więcej, chociaż stworzony przez nią świat stwarza ogromny potencjał dla pisarza fantastyki.
Jaka była moja ulga, gdy odkryłam, że Srebrzyste Wizje mają się znacznie lepiej niż Morderstwo Wron, a nawet dorównują pierwszemu tomowi, Pisanym w szkarłacie. Wydaje mi się nawet, choć nie wiem, czy w tej chwili nie przesadzam, że nawet go przebiły. Ale przejdźmy do rzeczy.
Srebrzyste Wizje okazały się lepiej uporządkowane od poprzedniczki. Poprzednio odniosłam wrażenie, że pomysł na rozbudowanie uniwersum przyszedł autorce do głowy dopiero po wydaniu Pisanego szkarłatem i chociaż zrobiła to naprawdę ciekawie, nie potrafiła zrealizować go konsekwentnie, co doprowadziło do pojawienia się w fabule pewnych nielogiczności. Przez to również Srebrzyste Wizje nieco się gryzą z pierwszą książką, jednak nie odczuwa się tego tak, jak ostatnim razem, ponieważ Bishop nie wprowadza aż tylu zmian i nie są one tak radykalne. Można więc powiedzieć, że dopiero teraz tak naprawdę zaczęła korzystać z potencjału, jaki dawały jej znakomite pomysły na rozszerzenie świata. I rzeczywiście korzysta z nich jak tylko się da.
Cykl wciąż pozostaje dla mnie swego rodzaju alegorią. Autorka zdaje się korzystać z tego, co możemy obserwować codziennie, a może nawet brać w tym udział, czyli zmagania się ludzkości z siłami natury, które tutaj odzwierciedlają Inni, przybierający formę nie tylko zwierząt, ale też żywiołów. Srebrzyste Wizje wydają się szczególnie wyraźnie odzwierciedlać naszą sytuację jako gatunku dominującego na Ziemi. Bo czy rzeczywiście dominujemy? Przecież wystarczy byle kataklizm, aby zdziesiątkować dużą ludzką populację, podczas gdy po powierzchni naszej planety nadal chodzą gatunki znacznie od nas starsze. Wciąż staramy się uniezależnić od warunków naturalnych, a nawet kontrolować środowisko, jednak gdy przyroda uwolni swój gniew, niweczy w kilka sekund wszystkie te wysiłki, o czym często mamy okazję dowiedzieć się chociażby z mediów. Ludzie występujący w Srebrzystych Wizjach tak naprawdę dopiero teraz poważnie nadepnęli Innym na odcisk, a przecież przewaga tych istot nad nimi wydaje się nieporównywalna. W tej części Bishop jeszcze wyraźniej pokazuje, jak zuchwali, a zarazem nieświadomi własnej kruchości jesteśmy, gdy bezmyślnie próbujemy położyć świat przyrody u swoich stóp.
Tym razem autorka powstrzymała się od poruszania niepotrzebnych wątków, ale to nie znaczy, że porzuciła te, które zaczęła wcześniej. Historia policjanta Monty'ego nie przeszkadzała mi tym razem tak bardzo, ponieważ nareszcie znalazła uzasadnienie i to wyraźnie oraz wiarygodnie wpisujące się w najważniejszy nurt fabuły. Szczerze mówiąc, polubiłam czytać o nim, bo tym razem ten wątek okazuje się bardziej dynamiczny i interesujący, niż poprzednio.
Chociaż Pisane szkarłatem nauczyło mnie myśleć o Meg Corbyn jako o głównej bohaterce cyklu, okazuje się, że Bishop wybrała jednak równomierne rozłożenie priorytetu dla swoich postaci. Podobnie jak ostatnio, ciężko powiedzieć, który bohater książki jest tym głównym, chociaż nie trudno wskazać grupę najważniejszych. Ciekawszy niż poprzednio okazuje się Simon Wilcza Straż, głównie ze względu na jego sytuację w obliczu możliwego, otwartego konfliktu między Innymi a ludźmi. Oczywiście wciąż pozostaje lojalny swojemu rodzajowi, jednak z drugiej strony wie, że nie wszyscy ludzie chcą wojny, wszak ma wśród nich przyjaciół. Wciąż uważa ludzi za głupich, a jednak zdradza wyraźny konflikt wartości, gdy zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji.
Martwi mnie natomiast to, że Meg praktycznie w ogóle się nie zmienia. Tej postaci brakuje dynamizmu jak na kogoś, kto uczy się żyć w zupełnie odmiennych warunkach niż poprzednio. Zmienia jedynie strategie postępowania, a nie swój charakter, zupełnie jakby od początku była całkowicie ukształtowana, chociaż w jej przypadku to jeszcze nie przeszkadza. Od początku jest całkiem niezłą postacią i to ją ratuje. Oczywiście wciąż ubolewam nad tym, że jest jej za mało, chociaż to ona uruchomiła lawinę wydarzeń. Chyba jednak przyszedł czas na to, aby stała się trochę twardsza (ale nie mniej empatyczna!), na co liczę przy okazji następnego tomu.
Pojawiła się jednak postać, przy której Bishop kompletnie się wyłożyła. Mam na myśli córeczkę Monty'ego, siedmioletnią Lizzy. Po pierwsze, postać jako rozwydrzony bachor widocznie miała irytować, jednak jeśli idzie to w parze z bliżej nieuzasadnionym upośledzeniem emocjonalnym, to robi się to krzywdzące dla niej jako bohaterki. No bo kto, w obojętnie jakim wieku, tak bagatelizuje odejście bliskiej osoby? W dodatku wydaje mi się, że siedmioletnie dziecko już dawno nie używa zwrotów takich jak „zrobić sobie kuku”. Przez to staje się bardzo przerysowana, zbudowana na stereotypie, a sytuacji nie poprawia fakt, że dosłownie i aż do przesady traktuje swojego pluszowego misia jak  żywego. To zachowanie wydaje mi się typowe dla o wiele młodszych dzieci ( co mam okazję obserwować teraz np. u swojej dwuletniej siostry), ale nie dla siedmiolatka, który powinien już widzieć różnicę między rzeczywistością a fikcją.
Do reszty postaci nie mam zastrzeżeń, ale też nie zwracają na siebie większej uwagi zwłaszcza, że przy takiej ich ilości trudno je wszystkie jakoś pogłębić. Czasami wydawało mi się tylko, że często ich reakcje emocjonalne są nieadekwatnie silne w stosunku do ich przyczyny.
Przy okazji poprzednich części nie zwróciłam uwagi na dialogi, które tym razem wydały mi się bardzo naturalne. Może nie ma w nich dużo humoru lub sarkazmu, ale brzmią jak prawdziwe, a to wystarczy. Jeśli zaś chodzi o tłumaczenie, to wciąż pozostaje drętwe (uniwersalna świątynia chyba najlepiej o tym świadczy, oczywiście poza wszelkiego rodzaju Strażami w nazwiskach), ale da się je czytać, bo przynajmniej nie ma w nim rażących błędów.
Anne Bishop nie zawahała się wtrącić do książki kilku celnych spostrzeżeń na temat tego, jak postrzegamy świat wokół, które z łatwością możemy odnieść również do siebie. Bardzo mi się podobały, bo to spojrzenie świeżym okiem na pewne niby oczywiste, codzienne sprawy. No i muszę przyznać, że szczególnie ciekawe dla kogoś, kto studiował mój kierunek. Dzięki temu cykl nie pozostaje zupełnie bezmyślny, chociaż to też nie żaden traktat filozoficzny, a przyjemna fantastyka dla rozrywki.
Chyba pierwszy raz udało mi się w Innych odczytać przesłanie. Dla mnie to opowieść o tym, że człowiek w rzeczywistości może znaleźć spokój i bezpieczeństwo żyjąc w harmonii z przyrodą, a nie próbując ją okiełznać. Bishop zwraca też uwagę na to, jacy jesteśmy w porównaniu do zwierząt: szaleni, okrutni, aroganccy i niepokojąco zdolni do agresji wewnątrzgatunkowej. Zwróćmy uwagę, że u Bishop jedynie ci ludzie, którzy przyjaźnią się z terra indigena wytwarzają silne więzi również między sobą; natomiast ci, którzy chcą z nimi walczyć, zdradzają własne plemię. Uważam, że to ciekawe spojrzenie. Oczywiście to przesłanie nie jest najbardziej oryginalne, ale czy musi takie być? Przecież najszybciej zapominamy o rzeczach najprostszych.
Isleen

Komentarze

  1. Meh, trafiam na książki z tej serii od czasu, do czasu, ale nie czuje się przekonana do nich, nie ciągną mnie do siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze Ci powiem, że wcześniej sama też bym nie sięgała, nie znając ich. Tak się jednak złożyło, że pierwszy tom dostałam w prezencie i, wbrew moim oczekiwaniom, wchłonęła mnie ta historia ;) Mam jednak świadomość, że raczej nie jest to seria, która przypadnie do gustu wszystkim. Trochę za dużo w niej szeroko rozumianej "sztywności" i różnych niedociągnięć, mimo wszystko te książki mają w sobie to "coś". :)

      Usuń
  2. Ja ogolenie kocham tą tematykę, ale należy być ostrożnym, bo czasami trafi się na perełkę a czasem na bardzo nieciekawą pozycję :(

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.