Skończyło się śmieszkowanie. „Wielkie Płaszcze: Cień rycerza”.


Debiutancka książka Sebastiena de Castella, czyli pierwsza część serii „Wielkie Płaszcze” — „Ostrze zdrajcy”, okazała się przemiłym zaskoczeniem. Ponieważ kupiłam ją w dwupaku od razu wraz z drugim tomem — „Cieniem rycerza” — nie czekałam i natychmiast zabrałam się również za kontynuację. 



Recenzję poprzedniego tomu serii możecie przeczytać tutaj. Czy tom drugi przynajmniej utrzymał poziom? Szczerze mówiąc, zdecydowanie. Właściwie w pewnych kwestiach nawet go podniósł.

Skoro Falcio val Mond, główny bohater i narrator serii, odnalazł pierwszy z tak zwanych królewskich czaroitów, ma wraz ze swoimi kompanami realną szansę na odmienienie losów mieszkańców Tristii, uciskanych przez despotycznych książąt. Niestety, na drodze pokojowego wprowadzania koniecznych zmian staje ktoś, kto morduje władców poszczególnych części kraju. Pojawia się groźba brutalnej wojny domowej, która z pewnością sprowadziłaby zagładę na wielu niewinnych, dlatego Falcio i jego przyjaciele, Kest i Brasti, postanawiają znaleźć i powstrzymać morderców.
Jeśli decydujecie się na przeczytanie Cienia rycerza, musicie przygotować się na to, że jest to o wiele poważniejsza i „cięższa” powieść, niż Ostrze zdrajcy. To istotna różnica, ponieważ liczne smutniejsze kawałki, jakie mogliśmy znaleźć w pierwszym tomie serii, były konsekwentnie równoważone ostrym poczuciem humoru, który nie pozwalał na to, aby historia miała zbyt ponury wydźwięk. W przypadku tomu drugiego jednak autor postawił na „mówienie serio”. W przeciwieństwie do poprzedniej książki, humoru pojawia się tutaj niewiele, a zastępuje go stan totalnej beznadziei, z której nawet śmieszek Brasti nie umie żartować. Tym samym całość prezentuje się mniej rozrywkowo, niż ostatnim razem. Autor nieustannie i bez skrupułów rzuca swoim bohaterom kłody pod nogi i to nie byle jakie. Zwłaszcza Falcio cierpi okrutnie, chociaż de Castell nie oszczędza absolutnie nikogo z grona naszych protagonistów, ale również niektórych antagonistów. Nie przeszkadzało mi to jednak, ponieważ między innymi dzięki temu historia nabrała znamion wiarygodnej (no bo przecież, niestety, tak właśnie wygląda stan oficjalnej czy też nie wojny), a jeśli spojrzeć na powieść ogólnie dochodzi się do wniosku, że to wszystko jest po coś. Niektórzy bohaterowie, tacy jak na przykład Falcio, muszą przejść przez takie piekiełko, żeby zrozumieć pewne rzeczy, albo udowodnić swoją wartość. Przyznam jednak, że to wszystko mogłoby być dla mnie większym szokiem, gdybym nie przeczytała wcześniej recenzji Kirimy z bloga Misie czytanie podoba, dzięki czemu byłam przygotowana na taki obrót rzeczy psychicznie.
Cień rycerza został napisany z trochę większym rozmachem i gra toczy się o jeszcze poważniejszą stawkę, niż wcześniej. Nic na to nie poradzę, że miękkość moich nóg jest wprost proporcjonalna do stopnia epickości historii, którą poznaję. A muszę zaznaczyć, że Cień rycerza to już konkretnie epicka powieść. De Castell znów również pokazuje, jak dobrą i solidną fabułę potrafi skonstruować. To jeden z tych elementów, w przypadku których widać, jakie poczynił postępy. Nadal pojawia się mnóstwo świetnych zwrotów akcji, która pędzi od samego początku mimo, że czytamy przecież ponad sześciuset stronicową cegłę (w książkach o tak dużej objętości fabuła często rozwija się dosyć powoli). Oprócz tego trzeba zwrócić uwagę na to, że nie pojawia się już tak dużo niewiarygodnych zbiegów okoliczności lub braków w logice przedstawianych wydarzeń — a przynajmniej ja ich nie zauważyłam. De Castell przestał też używać magii jak wytrycha, który można wrzucić tam, gdzie jest problem z ciągiem przyczynowo-skutkowym. Akcja okazała się również lepiej wyważona, rozsądniej prowadzona i po prostu odrobinę bardziej dopracowana pod względem proporcji. Po każdej dłuższej scenie napięcia mamy nieco miejsca na oddech, w przeciwieństwie do pierwszego tomu, i to taką jego ilość, która nie przeciąga zbytnio fabuły i nie powoduje znudzenia.
Niektórym Cień rycerza może wydać się momentami zbyt patetyczny. Patosu w tej powieści broni jednak fakt, że zawsze pojawia się jedynie wtedy, gdy Falcio postanawia za jego pomocą świadomie wywrzeć jakiś efekt. Bohater zawsze posługuje się nim jedynie jako narzędziem potrzebnym do osiągnięcia celu, a ponieważ sam pełni funkcję narratora łatwo odnieść wrażenie, że historia sama w sobie została napisana nieco podniosłym językiem. Znacznie większą wadę narracji konstruowanej przez de Castella stanowi niezbyt ładna ekspozycja. Chociaż udało mu się uniknąć wielu różnego rodzaju błędów, które popełniał poprzednio, zaczął z kolei grzeszyć trochę niepotrzebnym tłumaczeniem czytelnikowi rzeczy oczywistych lub takich, których jest w stanie sam się domyślić.
Kolejny tom Wielkich Płaszczy ujął mnie jeszcze jedną swoją cechą, a mianowicie piastowanym stanowiskiem moralnym, które jest szczególnie bliskie mojemu sercu. Oczywiście, było ono zaznaczane już w pierwszej części, ale tutaj zostało ładnie wplecione w fabułę. Obawiam się jednak, że ramy, w których autor postanowił je zaprezentować, są już przestarzałe. Na Zachodzie, gdzie de Castell publikuje, już od dawna nie istnieje coś takiego, jak wyższość pewnych klas społecznych nad innymi. Taki podział nie obowiązuje przecież nawet na krańcach owego Zachodu, czyli w naszym kraju, dlatego uważam, że to, o czym mówi, może zostać nie do końca dobrze odebrane przez współczesnych czytelników ze względu na przedpotopowość realiów, do których stawiane jest w kontrze. Oczywiście, uniwersum Wielkich Płaszczy wzorowane jest na późnym średniowieczu bądź wczesnej nowożytności i to może jeszcze stanowić niezły argument za taką archaicznością tristiańskiej kultury, jednak już samo stanowisko moralne właśnie przez nią może wydać się dzisiejszym czytelnikom, do których przecież kierowana jest ta powieść, niesłusznie nieaktualne. Należałoby więc uwspółcześnić przynajmniej sytuacje, za pomocą których jest ono prezentowane.
W tej części serii rozwija się wcześniej zapoczątkowany wątek miłosny, lecz akurat w tym przypadku nie ma się czym ekscytować. Cierpi on bowiem na typową miłość od pierwszego wejrzenia i przeznaczenie zapisane w gwiazdach. Nasza para kochanków nie wie nawet o sobie nawzajem niczego konkretnego; spotkała się dotąd może ze dwa razy, ale to wystarczy, żeby wymieniała ze sobą sekretne czułe gesty i geściki albo żeby nawet jedno drugie prosiło o spędzenie razem życia. Panie de Castell, przepraszam bardzo, ale za cholerę tego nie kupuję. Całe szczęście, że to wątek całkowicie poboczny i stworzony głównie dlatego, że Falciowi też się coś czasem od życia należy.
Wciąż podoba mi się sposób, w jaki autor konstruuje swoich bohaterów. Tym razem ciekawie pogłębił postać Brastiego, który przestał być wyłącznie zgrywusem. W ogóle wydaje mi się, że w tym tomie pełni bardzo ważną rolę, ale nie mam tu na myśli fabuły, lecz budowę historii na poziomie czysto symbolicznym. Musiałabym jednak zdradzić Wam treść, aby sprecyzować, o co mi chodzi. Kest to mój ulubiony bohater zaraz po Falciu. A skoro już o Falciu mowa, to lekko irytował mnie swoją głupotą emocjonalną, jaką popisał się w Cieniu rycerza (mógłby swoich szczerych wywodów oszczędzić chociaż biednej, zawikłanej Aline), ale wybrnął dzięki temu, że a) była uzasadniona i b) koniec końców czegoś się nauczył, więc wciąż mogę widzieć w nim jednego z moich książkowych mężów. Nadal nieźle udaje mi się z nim utożsamić, bo w pewnym sensie mam podobne jak on problemy sama ze sobą.



 De Castell jednak najlepiej sprawdził się przy rozwijaniu antagonistów, chociaż jedną jedyną Trin nadal pozostawia płaskawą i szczerze mówiąc, niezbyt potrzebną temu tomowi.
Jeśli miałabym mieć jakieś większe obiekcje, to jedynie do postaci Aline, która została tu mocno zmarginalizowana, postawiona jedynie w roli ofiary i niestety, mocno udziecinniona. Może trzynastolatki to jeszcze nie najdojrzalsze osoby pod słońcem, jednak tutaj Aline zachowuje się jak o wiele młodsze dziecko. Chciałabym też zwrócić uwagę na to, że (uwaga, teraz będę czepiać się pierdół) dziewczynki wcale nie dojrzewają tak, jak to zaprezentował (czy ściślej mówiąc: nie zaprezentował) de Castell. Przede wszystkim dziewczynka dorasta szybciej niż chłopiec, o czym zapomina wielu pisarzy będących mężczyznami. Trzynastolatki często mają za sobą pierwszą miesiączkę, a jeśli tak, to ich ciało przypomina już kobiece, a wzrastanie zaczyna hamować, ponieważ z reguły zdążyły osiągnąć wysokość zbliżoną do wzrostu dorosłej kobiety (ja osobiście od kiedy miałam trzynaście lat urosłam może dwa centymetry, a jestem już osobą dorosłą). Dlatego przepraszam, ale trudno mi sobie wyobrazić Aline, której przypuszczalnie zostało już niewiele do urośnięcia, tulącą się dorosłej osobie do nogi, tak jak nieraz ujmuje to autor. Nie chodzi mi o to, że wszystkie dziewczynki w tym wieku są już dojrzałe pod względem cielesnym, mam raczej na myśli tendencję uwidaczniającą się w tej grupie wiekowej. 
Chociaż Cień rycerza był naprawdę świetną lekturą, niepozbawioną przesłania a nawet głębszych przemyśleń to boję się tego, jak de Castell poradził sobie z następnym tomem, Krwią świętego, którą oczywiście zamierzam przeczytać. Autor zrobił swoim postaciom w głowach tak duży bałagan emocjonalny, że w kontynuacji, jako wciąż początkujący pisarz, może tego zwyczajnie nie udźwignąć. Jestem bardzo ciekawa, jak rozwinie je w następnym tomie. Jedno jest pewne: jeśli nadal będzie gnębił Falcia zamiast pozwolić mu w końcu na przejęcie choćby niewielkiej kontroli nad sytuacją, historia może stać się niestrawna.
W ramach podsumowania powiem tyle: nie znalazłam przejścia do Narnii, nie dostałam listu z Hogwartu, Gandalf nie zapukał do moich drzwi, Duncan nie zrobił ze mnie Szarej Strażniczki, nie zwerbowała mnie Inkwizycja, ani nie szkolono mnie na Jedi. Dlatego, królu Paelisie, powiedz, że masz gdzieś tam w kufrze mój Wielki Płaszcz.

kategoria: fantasy
liczba stron: 648
tłumaczenie: Joanna Grabarek
cena okładkowa: 39,99 zł
wydawnictwo: Insignis
Isleen

Komentarze

  1. Aaa, genialne podsumowanie <3 trochę żałuję, że nie kupiłam tych książek jak były w Biedronce, ale teraz jestem pewna, że muszę kiedyś przeczytać tę serię. miejmy nadzieję, że jednak trzeci tom też będzie udany <3 pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam taką nadzieję i już nie mogę doczekać się lektury :D Bardzo, bardzo polecam ;)

      Usuń
  2. O matko, przeczytałam recenzję z uwagą, ale przy ostatnim akapicie umarłam ze śmiechu, ale i uśmiechu! Mam tak co jakiś czas, że myślę "tego nie dostałam, tego też nie, to może chociaż to..." :D Zakończenie absolutnie doskonałe! ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że tak Wam się spodobał koniec :D Nie spodziewałam się tego, zwłaszcza, że jest mocno inspirowany pewnym internetowym memem i to chyba dosyć popularnym, ale cóż, nie umiem lepiej wyrazić tego, co czułam po zakończeniu lektury tego tomu ;)

      Usuń
  3. Wydaje mi się, że powinnam dobrze czuć się w tej seri, w końcu to moje ulubione klimaty, chętnie zainteresuję się tymi tytułami. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak na debiut to iście wyśmienicie wyszło!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

Introwersja. Co to za stwór i jak go pogłaskać? #2