Łajdacy o dobrych sercach na czele rebelii, czyli „Z mgły zrodzony”.
Brandon Sanderson
cieszy się dużą popularnością wśród miłośników powieści fantasy. Blogosfera
książkowa rozpływa się nad jego twórczością, zachwytom nie ma końca. „Z mgły zrodzony” to pierwsza powieść jego
pióra, jaką przeczytałam, zachwalana równie często, co jej autor. Czy i mi
udało się zafascynować twórczością Sandersona po przeczytaniu tej pozycji?

Trzeba przyznać, że Sanderson wykreował
rzeczywistość Z mgły zrodzonego naprawdę
porządnie i oryginalnie. Jego powieść reprezentuje odmianę fantastyki
zwaną low fantasy, dlatego świat przedstawiony jest sam w sobie niewielki
(chociaż wiemy, że akcja dzieje się w Ostatnim Imperium, ogranicza się ona
właściwie jedynie do stolicy, czyli miasta Luthadel). Tym samym zjawiska
nadprzyrodzone, oczywiście pomijając allomancję, majaczą w tle, a nie na
głównym planie. O wiele ważniejszą rolę gra zawiła intryga snuta przez szajkę
Kelsiera oraz struktura społeczna Ostatniego Imperium. Również to, jak to
miejsce wygląda — osnute wieczną mgłą i przykryte warstwą opadającego wciąż
popiołu — tworzy w wyobraźni czytelnika mroczny, ale niepowtarzalny obraz.
Sam pomysł na allomancję zasługuje na
pochwałę, bo do tej pory nie spotkałam się z niczym podobnym. Co prawda sami
allomanci wizualnie przypominają mi nieco assassynów z serii gier Assassin’s Creed, jednak to, w jaki
sposób czerpią swoją siłę, pozostaje bardzo ciekawe i oryginalne.
Szkoda jednak, że autor nie przybliżył
dokładniej, kim właściwie są skaa. Wiemy jedynie, że to osobna rasa ludzi, a
jej przedstawiciele stanowią poddanych drugiej kategorii, wykorzystywanych
przez klasy wyższe. Czym jednak dokładnie się charakteryzują, tego nie wiadomo.
Nic nie wskazuje na to, aby w jakiś sposób różnili się od innych ludzi,
Sanderson nie wymienia nawet specyficznych cech ich wyglądu, wspomina jedynie o
niskiej pozycji społecznej. Wydaje mi się więc, że to po prostu osoby bez
rodowodu, jednak brakuje mi tu jednoznacznego wyjaśnienia, tym bardziej, że są
nie klasą społeczną, a jedną z ras ludzi. Albo po prostu autor, opcjonalnie
tłumacz, nieźle tu zamieszał.
Powieść czyta się całkiem przyjemnie i,
jak na ponad sześćset stronicową cegłę, bardzo szybko. Jednak zarówno styl
polskiego tłumacza, jak również samo pisarstwo Sandersona, pozostawiają wiele
do życzenia. Tłumaczenie jest dość poprawne, raczej suche i bez polotu. Poza
tym nagminne powtórzenia, zwłaszcza na początku książki, bynajmniej nie dodają
mu uroku; mój wewnętrzny polonista rwał sobie włosy z głowy za każdym razem,
gdy w jednym akapicie po raz dziesiąty czytał jedno i to samo słowo. Ale nie
wszystkie błędy wskazują na niekompetencję tłumacza, bo przypuszczam, że nie
powtarzałby identycznej informacji w dwóch zdaniach znajdujących się tuż
obok siebie, tyle że innymi słowami. Może sama nie jestem mistrzem pióra, ale
to, co się dzieje w Z mgły zrodzonym
to po prostu wstyd. Na szczęście nie na tyle wielki, aby nie dało się go czytać.
Po prostu po książkach oczekuję wyższego poziomu. Na takie rzeczy zwraca się
uwagę już uczniom podstawówki i znacznie obniża się punktację maturzystom,
dlatego nie mają prawa pojawić się w książce.
Pisarstwo Sandersona ma też inną, jak
dla mnie poważną wadę. Chodzi mianowicie o to, w jaki sposób przekazuje
czytelnikowi informacje. Z mgły zrodzony
jest bardzo przegadaną książką. Autor potrafi wyjaśniać przez trzy strony coś,
czego czytelnik już dawno sam się domyślił. W dodatku nie pozostawia mu pola na
myślenie, bo łopatologicznie wyjaśnia dosłownie wszystko, co dzieje się na
kartach tej historii. Prowadzi czytelnika za rączkę, przez co czułam się
czasami traktowana jak jakaś idiotka, która nie potrafi czytać między wierszami
czy po prostu wyciągać wniosków z prostych znaków i przesłanek. Na przykład, jeśli
bohater zachowuje się jak zakochany, nim sam to sobie uświadomi, to wcale nie
potrzebuję, aby inna postać lub narrator powiedział na głos: On jest zakochany. Tego typu ekspozycja
może przejść jedynie w książce dla dzieci, chociaż ci wielcy również nie
traktowali swoich młodych czytelników jak głupków, którzy nie zrozumieją treści
bez chamskiego wyjaśniania. To niestety już powszechne w literaturze
współczesnej, więc czemu czepiam się tego akurat tutaj? Ponieważ rzuca się w
oczy bardziej, niż w innych książkach, które do tej pory czytałam.
Na szczęście fabuła prezentuje się o
wiele lepiej, niż warsztat literacki. Powieść przykuwa uwagę i naprawdę wciąga.
Ciężko ją odłożyć, a gdy już się to zrobi, lepiej nie trzymać jej tuż obok, bo
ręce aż świerzbią, by ją chwycić i czytać dalej. Mimo to akcja nie kręci się
wcale wokół walk i pościgów, a momentów prawdziwego napięcia jest względnie
mało. Rozkręca się też dość długo, jednak to zrozumiałe, biorąc pod uwagę jej
objętość. Nie oznacza to, że nudziłam się. Czytamy na zmianę o planach snutych
przez Kelsiera, treningach allomantycznych Vin oraz intrygach wśród szlachty,
ale autor naprawdę potrafi zaciekawić i trzymać czytelnika przy powieści
do samego końca. Chociaż chwilami jest dość przewidywalnie i schematycznie, to często
udaje mu się zaskoczyć, zwłaszcza w kluczowych momentach utworu.
W Z
mgły zrodzonym pojawia się nawet wątek miłosny, ale autor sobie z nim nie
poradził. Okazał się naiwny i źle skonstruowany, kochankowie zbliżają się do
siebie zbyt szybko, nie wspominając o tym, że nie mają ze sobą wiele wspólnego
i zupełnie do siebie nie pasują. Dobrze, że autor nie umieścił go na pierwszym
planie, lecz użył go bardziej w charakterze dodatku.
Koniecznie trzeba wspomnieć o
bohaterach. Zdecydowanie najlepszym z nich okazał się Kelsier. Do tej pory
przeważnie czytałam o dość zrównoważonych, spokojnych lub w jakimś stopniu
rozgoryczonych osobach. Kelsier stanowi miłą odmianę, bo... jest obdarzonym
wielkim poczuciem humoru optymistą. Przyznam, że rzadko zdarza mi się czytać
książkę, w której taki bohater pełniłby rolę inną, niż sidekicka.
Tymczasem Kelsier to postać niemal pierwszoplanowa oraz mentor Vin. Sprytny, silny,
z wielką charyzmą i wiarą, ale pogłębiony i okrutnie doświadczony przez
los, a przy tym ludzki. Ma słabości, lęki i wręcz rażące wady, ale to wszystko
dodaje mu prawdziwości. Postać z całą pewnością wielopoziomowa i do samego
końca tajemnicza. Początkowo byłam rozczarowana, że to jednak nie on jest
głównym bohaterem, chociaż niewiele mu do tego brakuje. W kontekście całości
zrozumiałam jednak, że niestety lepiej sprawdza się w tej roli, jaką pełni w
powieści, ponieważ gdybyśmy mieli dostęp do wszystkich jego myśli i uczuć, nie
byłby tak zaskakujący, a fabuła, co za tym idzie, również by ucierpiała.
Vin to zupełne przeciwieństwo Kelsiera.
I niestety, nie wychodzi to jej na dobre. Jest nudna i przewidywalna, i co
gorsza — płaska. To typowa bohaterka-męczenniczka, czyli jedna z tych,
których naprawdę mam już po szyję. Ofiara losu zmieniająca się w lekkomyślną
trzpiotkę, w dodatku budowana trochę niekonsekwentnie (kto w pół roku po
zmianie warunków życia pozbywa się wszystkich odruchów, które wcześniej
gwarantowały przeżycie?). Przypomina typową bohaterkę młodzieżówki, zwłaszcza,
że jak one wszystkie, ma szesnaście lat. I, oczywiście, no bo jakże by inaczej,
dysponuje o wiele silniejszą mocą, niż inni allomanci. Od pewnego momentu
Sanderson próbuje ją upodabniać do Kelsiera, czym strzela sobie w stopę, bo o
ile w szaleństwie jej mistrza widać metodę, to ona powtarza jego zachowania
bezmyślnie, nie potrafiąc planować w perspektywie dalszej, niż następna
godzina. Vin stanowi jeden z najsłabszych punktów powieści; ten, który
sprawiał, że miałam ochotę wziąć tą księgę i walnąć nią sobie w głowę. Kolejny
główny bohater, który w ogóle nie zasługuje na to miano. Chociaż wyraźnie kreowana
na następczynię Kelsiera, do pięt mu nie dorasta.
O pozostałych bohaterach niewiele można
powiedzieć. Albo są słabo zarysowani, albo płascy. Chociaż członkowie szajki
Kelsiera wzbudzają sympatię, zlewali mi się ze sobą. A czarny charakter,
Ostatni Imperator, ku mojemu rozczarowaniu, okazał się zupełnie denny i nijaki.
Jak mogę podsumować? Przede wszystkim,
czytając Z mgły zrodzonego dobrze się
bawiłam. Powieść Sandersona będzie idealna dla tych, którzy szukają czegoś, co
zapewni im rozrywkę. Nie żałuję poświęconego mu czasu, chociaż książka ma
zauważalne wady. Świetny świat, wyobraźnia, ciekawa fabuła oraz Kelsier sam w
sobie sprawiają, że nie dziwię się temu fenomenowi. Ale chociaż skończyłam
czytać zadowolona, to jednak nie oczarowana. Z mgły zrodzony jest dobry, ale nie bardzo dobry, a to jednak
trochę boli zważywszy na fakt, że widać, ile serca autor włożył w powieść oraz
to, że najwyraźniej miał wobec tego tytułu większe ambicje niż dla pozycji typu
guilty pleasure.
Isleen
O matko, chyba jeszcze nigdy (NIGDY!) nie przeczytałam takiej chłodnej recenzji powieści Sandersona. Wszyscy, jak zauważyłaś, rozpływają się nad jego twórczością. Sama chciałam spróbować, ale jakoś to prowadzenie za rączkę mnie skutecznie odstraszyło. Ale cieszę się, że w ogólnym rozrachunku dobrze się bawiłaś;).
OdpowiedzUsuńSama sobie się dziwię, naprawdę oczekiwałam dużo więcej. Może właśnie tymi oczekiwaniami popsułam sobie odbiór. Ale chociaż literacko kuleje, to jednak do rozrywki jak najbardziej :)
UsuńPo całej sensacji otaczającej Sandersona oczekiwałam czegoś naprawdę "wow"... Już od początku twojej recenzji coś brzmiało w tym nie tak, dość typowo i schematycznie. Przykro słyszeć, że wcale nie jest aż taka niesamowita, ale wciąż z chęcią po nią sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńPS. Kiedy czytałam streszczenie fabuły i przeczytałam tytuł recenzji (łajdacy o dobrych sercach), przypominała mi się Szóstka Wron Leigh Bardugo. Imię i funkcja Kelsiera skojarzyły mi się z Kazem, jednym z pierwszoplanowych bohaterów oraz osobą, której plany popychają akcję do przodu. Jednak gdy przeczytałam że Kelsier jest optymistą, to wrażenie od razu zniknęło :D
Cóż, może nie uważam tej książki za objawienie, ale to nie oznacza, że nie podobała mi się w ogóle. ;) Jest dobra do zrelaksowania się, "przeżycia przygody" i jak to się mówi, "na wakacje", ale żeby coś więcej, to raczej nie. Oczywiście to tylko moje zdanie, może ja po prostu się nie znam ;)
UsuńA mi najbardziej kojarzy się to wszystko z "Incepcją" (Kelsier nawet ma bolesny epizod z ukochaną, tak samo, jak tam główny bohater). Tzn. kojarzy mi się z tym filmem w tym sensie, że tak samo występuje tu szajka o nadnaturalnych zdolnościach i młodą dziewczyną jako adeptką. Nie jestem jednak pewna, który utwór był pierwszy, bo "Z mgły zrodzony" jest podajże z 2008 albo 2006 roku, a"Incepcja" pojawiła się raczej po 2008.
Czasami zbyt wielkie oczekiwania mogą popsuć nam wrażenia czytelnicze, spodziewamy się wiele, a w naszym odczuciu dostajemy za mało, wielokrotnie już to przeżywałam. Najgorzej jak książka w ogóle się nam nie spodoba, no to wówczas faktycznie stracony czas. :)
OdpowiedzUsuńBookendorfina
N szczęście nie uważam, aby czytanie "Z mgły zrodzonego" było stratą czasu ;) W sumie jak się nad tym zastanowię, to tak naprawdę książka całkiem mi się podobała, po prostu oczekiwałam czegoś więcej i się rozczarowałam ;)
Usuń