„Trylogia Magów Prochowych: Jesienna republika”. Godnie zakończyć też trzeba potrafić.


Zwieńczenie trylogii. Książka, która zamyka historię i ostatecznie ją dopełnia, nadaje jej finalną formę. Nic dziwnego, że budzi tyle emocji i wymaga się od niej wiele. Liczymy przecież na to, że ostatnie (choć dziś nie zawsze możemy być tego pewni) spotkanie z jej bohaterami przebiegnie jak najlepiej.



Dziś przyjrzymy się ostatniemu tomowi Magów Prochowych — Jesiennej republice. Trylogia ta od początku uplasowała się w loży moich ulubionych, współczesnych utworów fantasy. Czy jej trzeci tom można uznać za godne zakończenie serii?

Taniel Dwa Strzały zmuszony jest ukrywać się przed własnymi rodakami, którzy prowadzą na niego obławę. Stolica Adro została podbita przez wroga, a armia tego kraju podzieliła się na dwa, konkurujące obozy. Zbliża się też termin wyborów na stanowisko jego przywódcy i tym samym ma się rozstrzygnąć, czy krajem zawładnie obcokrajowiec, który jedynie wykorzysta go do powiększenia potęgi własnego narodu. Marszałek polny Tamas musi zmierzyć się z tym wszystkim, ale stoi również przed wyborem: ratować ojczyznę czy jedyne dziecko.
Jesienna republika wciąż stanowi przykład książki dobrej, ale tym razem nie wszystko zagrało w niej tak, jak należy. Dobrze spędziłam z nią czas, ale nie opuszcza mnie wrażenie, że jednak Brian McClellan mógł dać z siebie troszkę więcej.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Największym z nich są dwaj główni bohaterowie: Tamas i jego syn, Taniel. Jeśli miałabym wybrać jedną rzecz, do której autor przyłożył się najbardziej i która okazała się największym sukcesem, to byliby to właśnie oni. Zwłaszcza ten pierwszy wyszedł McClellanowi absolutnie wspaniale, za co całuję go po rękach, bo przecież nieraz zdarzało się, że ostatecznie autorzy zwyczajnie psuli moich ulubionych bohaterów w którejś części serii, za co miałam ochotę udusić ich kartkami ich własnych książek. Trzeba zaznaczyć, że Tamas i Taniel nie są bohaterami jakoś szczególnie rozwijającymi się na kartach powieści, jednak zostali porządnie napisani, a McClellan nie zdradza wszystkiego o nich tak od razu. Każdy z tomów trylogii uzupełnia informacje, których się o nich dowiadujemy, by finalnie zaprezentować ich pełen obraz — autor stawia ich przecież w różnych sytuacjach, a każda mówi o nich coś nowego. Podoba mi się to, że są to postacie bardzo złożone, niejednoznaczne pod względem moralnym, ale jednocześnie wyraziste i takie, z którymi można się w jakimś stopniu utożsamić. Tamas idealnie łączy cechy wyrachowanego, twardego i zdolnego do wielu paskudnych rzeczy przywódcy z tymi kochającego i próbującego postępować jak najbardziej słusznie człowieka. Taniel natomiast okazuje się nieco dojrzalszy niż w poprzednich tomach, chociaż wciąż pozostaje impulsywnym, energicznym i niepokornym młodzieńcem. Co prawda dziwi to, że szokuje go używanie krwi w magicznych rytuałach, podczas gdy sam co jakiś czas dokonuje wyjątkowo krwawych morderstw i generalnie nie ma wielkich oporów przed zabijaniem, ale to nie szkodzi mu jakoś szczególnie jako postaci. Z pewnością docenić trzeba to, jak rozwija się relacja łącząca ojca i syna. O obu świetnie się czyta, ale nieliczne sceny, w których występują razem, to po prostu perełki.



Skoro już jesteśmy przy postaciach, to w tym przypadku nie sposób nie skomentować udziału pozostałych ważnych. Teraz niestety będzie mniej różowo. Inspektor Adamat znajduje się gdzieś na pograniczu, jeśli chodzi o to, czy jest to dobrze napisany bohater, przynajmniej w tym tomie. Z jednej strony motywy jego postępowania można uznać za bardzo wiarygodne i życiowe, a konstrukcję psychologiczną — za rozsądną. W końcu często zdarza się, że wpakowujemy się w jakąś awanturę przypadkiem, wbrew naszej woli lub dlatego, że nie możemy lub nie potrafimy komuś odmówić. Coś takiego dzieje się właśnie w życiu Adamata. To zwykły człowiek, którego uwikłano w ogólnonarodową burdę i nie można mu się dziwić, że jedyne, czego chce, to spokój i bezpieczeństwo dla jego rodziny. Jeśli Tamas jest ucieleśnieniem prawdziwego bohaterstwa i patriotyzmu, to już detektyw reprezentuje bardziej „zwyczajne” podejście do życia i równoważy heroizm Tamasa, czym świetnie uzupełnia zarówno „obsadę” książki, jak i wprowadza do niej sporą dawkę wiarygodności. Z drugiej strony jednak w tej jak w żadnej innej części Adamat to bohater nudny, przewidywalny i po prostu niewzbudzający zainteresowania, a niestety jego wątek w tym tomie zdaje się przyćmiewać wszystkie pozostałe.
Inna postać, do której z pewnością nie zapałałam miłością, to Nila. Oczywiście, Nila jest obecna od samego początku tej historii i towarzyszy nam przez wszystkie jej tomy. Wstrzymywałam się jednak do tej pory z jakąkolwiek jej oceną, bo nie do końca rozumiałam, jaką właściwie rolę pełni ona w fabule. Wolałam zapoznać się najpierw z całokształtem by ocenić, czy rzeczywiście jej wątek jest ważny, czy też to zbędny zapychacz. Na to pytanie odpowiem za chwilę, gdy tylko przejdę do części z fabułą. Ona sama natomiast nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. W kontekście całej trylogii mogę rzec, że jest to bohaterka po prostu głupiutka, zagubiona i płynąca z prądem. Na pytanie, dlaczego niby jest taka wyjątkowa i skąd się wzięła pośród zwykłego plebsu mając unikalne zdolności, nie uzyskamy odpowiedzi. A wypadałoby, skoro jej wątek zajmuje tyle miejsca.
Szkoda, że McClellan zamiast niej nie wyróżnił bardziej Borbadora. To dopiero ciekawy, złożony bohater. Niestety, mimo, że pełni bardzo ważną rolę w fabule, nie dowiemy się o nim należycie dużo. Z jednej strony do końca w jakimś stopniu pozostaje przysłonięty nimbem tajemnicy i ma to swój urok. Z drugiej przez to właśnie pozostaje wrażenie niedosytu.
Fabuła nadal jest solidna i wciągająca, chociaż i w jej przypadku nie obyło się bez pewnych potknięć. Z pewnością jak zawsze dzieje się dużo i jest dosyć nieprzewidywalnie (teraz to raczej dosyć niż całkiem — niestety wydarzyło się na końcu coś, czego od początku bardzo się obawiałam, ale nie oznacza to, że cały koniec da się łatwo przewidzieć). Autor popełnił jednak błąd, jeśli chodzi o to, na którym miejscu postawił w tym tomie poszczególnych bohaterów. Jak już wcześniej wspominałam, najwięcej uwagi poświęca Adamatowi. Przez to, że jest to nudna postać, jej wątek również nie należy do najciekawszych. Jasne, jest akcja i jej zwroty, ale przez to, że Adamata miałam zupełnie gdzieś, nie zaangażowałam się w powieść tak, jakbym chciała. Mogli go zastrzelić, uwięzić czy zrobić mu jakieś inne świństwo, a i tak niezbyt mnie by to poruszyło. Z resztą jako fanka Tamasa ubolewałam nad tym, że jest go w tym tomie jakoś mało, a Taniela nawet jeszcze mniej. Na szczęście ich wątki czyta się jak zawsze cudownie. Poza tym wydaje mi się dziwne to, że Adamat, chociaż zgarnął większość scen w Jesiennej republice, nie dostał nawet porządnego epilogu. Nie, żebym się upominała.
Przejdźmy do wcześniej zadanego pytania: czy Nila jest tej trylogii w ogóle potrzebna? Spieszę z odpowiedzią: nie. Serio, autor mógłby ją spokojnie wyciąć, a fabuła niewiele by na tym straciła. Właściwie to czasami wyglądało tak, jakby nie miał pomysłu ani na jej wątek, ani na nią samą. Oczywiście, Nila siłą rzeczy nieco poszerza uniwersum wiedzą na temat Uprzywilejowanych, ale to samo mógłby dla historii wnieść Borbador, który rzeczywiście coś w niej znaczy (z resztą tylko dzięki jego obecności mogliśmy się dowiedzieć pewnych szczegółów). Cała reszta to zapychacz, który miał wnieść jeszcze troszkę napięcia, zupełnie, jakby w innych scenach go brakowało. Nie zapominajmy też, że jej postać pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi.
Fabularnie najlepiej wypada ostatnia część powieści. Zakończenie jest w zasadzie bezbłędne; trzymające w napięciu i nie do końca przewidywalne, chociaż stosunkowo zwięzłe. Niestety przez to, jak wygląda cała reszta, nie dostałam emocji, których oczekiwałam. I to nawet wtedy, gdy spełniły się moje największe obawy, chociaż trzeba przyznać, że z tą konkretną sceną McClellan poradził sobie naprawdę dobrze.
Jeśli mam być szczera, to jednak spodziewałam się czegoś więcej. Odniosłam wrażenie, że nie dostałam dość czasu, aby pożegnać się z ukochanymi bohaterami, bo autor przeniósł środek ciężkości fabuły na postacie bardziej mi obojętne. To pociągnęło za sobą również inne konsekwencje, o których pisałam. Nie mogę jednak powiedzieć z czystym sumieniem, że mi się nie podobało i przeczytałam złą książkę. Trylogię wciąż polecam z całego serducha, ale Jesienna republika nie sprostała wszystkim moim oczekiwaniom. Mam jednak świadomość, że w tej ocenie zaważyły znacząco moje osobiste preferencje.

kategoria: fantasy, military fantasy
liczba stron: 696
tłumaczenie: Dominika Repeczko
cena okładkowa: 44,90 zł
wydawnictwo: Fabryka Słów
Isleen

Komentarze

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.