„Dragon Age: Inkwizycja” — gra, którą bezwstydnie nazywam „epicką”


Byłam już skłonna przypuszczać, że dobra passa „Dragon Age” skończy się na rewelacyjnej pierwszej części — „Początku”. Gra otwierająca kultową serię RPG zawiesiła poprzeczkę tak wysoko, że następczyni jedynie przywaliła w nią czołem zamiast przeskoczyć, chociaż wcale nie można nazwać jej złą. Mimo to długo czekałam na okazję, aby zagrać w trzecią i najnowszą grę z cyklu — „Inkwizycję”. Pamiętając jednak rozczarowanie „dwójką”, nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań. Z pewnością „trójka” okazała się dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale czy może się równać z „Początkiem”?



Tym razem gracz zmierzy się z zagrożeniem bezpośrednio dotyczącym całego Thedas, czyli uniwersum gry. Zasłona oddzielająca świat materialny od Pustki zamieszkiwanej przez duchy i demony, zostaje poważnie naruszona przez nieznaną, potężną siłę. W wyniku tego nie tylko giną wszyscy najważniejsi przedstawiciele Zakonu i wybucha wojna między magami a sprawującymi nad nimi nadzór templariuszami, ale też przez ziejący w niebie Wyłom przedostają się zagrażające całej ludzkości demony. Bohater w którego się wcielamy, w niewyjaśnionych okolicznościach zdobywa Znamię pozwalające mu zamykać szczeliny do Pustki i zapobiegać inwazji tych kreatur. Herold Andrasty — bo tak teraz będą go nazywać — zostaje wcielony do wskrzeszonej wobec tak kryzysowej sytuacji Inkwizycji. Jego zadaniem jako jej przywódcy będzie zarówno zaprowadzenie porządku w Thedas, jak i zlikwidowanie zagrożenia ze strony Wyłomu.

Na płonące kalesony Andrasty! Cóż za fantastyczna gra!
Przysięgam, że właśnie tak czułam się przez większość rozgrywki. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co tym razem zaproponowało studio BioWare, które stworzyło Dragon Age. Muszę od razu zaznaczyć, że należę do tego grona graczy, których w rozgrywce interesuje przede wszystkim fabuła, uniwersum, postacie oraz rozwój bohatera, którym kierujemy. Mniejszą uwagę zwracam na samą grywalność, walki i questy. Inkwizycja nie zawiodła mnie w tych aspektach, które cenię najwyżej, a wręcz przeciwnie — zachwyciła. Oczywiście, z różnych względów nie mogę nazwać jej grą idealną (o czym jednak później), ale i tak nie przeszkadzają mi one w tym, aby uznać ją za fantastyczną.

Potyczki wyglądają prawie identycznie jak w Dragon Age II, dlatego są przyjemne i cieszą oko.

Bezsprzecznie najmocniejszą stroną Inkwizycji jest genialna, zapierająca dech w piersiach fabuła. BioWare do pewnego momentu konsekwentnie trzyma się zasady wedle której wszystko powinno zacząć się od trzęsienia ziemi, po czym napięcie ma stopniowo rosnąć. Przez to gra wciąga na długie godziny i piekielnie trudno oderwać się od monitora. Wciąż czekamy na to, co stanie się dalej, chociaż jednocześnie wcale nie mamy ochoty, aby poznać zakończenie zbyt szybko. Jeśli chodzi o wzbudzanie u odbiorcy silnych emocji i zaangażowania w treść, Inkwizycja góruje pod tym względem nad całą masą książek i filmów, z którymi miałamstyczność. To kolejny przykład na to, że również gra komputerowa może opowiadać świetną historię wartą poznania. Pozytywne odczucia związane z odbiorem fabuły potęguje dawka humoru w słusznej ilości oraz świetne cutscenki — jeśli o nich mowa, to pozwolę sobie na językowe nadużycie i nazwę je epickimi, bo inne określenie byłoby stanowczo za słabe.
Należy wspomnieć również o znacznym poszerzeniu uniwersum. W poprzednich odsłonach podróżowaliśmy jedynie po Fereldenie lub mieście Kirkwall. Tutaj zaś mamy okazję odwiedzić wiele zakątków Thedas i czegoś się o nich dowiedzieć, w szczególności zaś o Orlais oraz starożytnym Elvhenanie (choć mi jako fance elfów nie do końca podoba się kierunek, w którym podąża to drugie). Wiele nieścisłości pojawiających się w poprzednich częściach zostało wyjaśnionych, szczególnie na temat duchów oraz ich związku z magami. Lekko irytuje mnie pewien drobiazg, mianowicie brak konsekwencji w kreowaniu Dalijczyków, którym chociaż pod koniec Początku zostają podarowane ziemie, to ci wciąż podróżują po świecie, jakby nic podobnego nie zaszło. Nawet jeśli wielu przywykło do koczowniczego trybu życia, to z pierwszej części wiemy, jak wielkim pragnieniem tego narodu była możliwość osiedlenia się gdzieś. Trudno mi sobie wyobrazić, że tak wiele klanów po prostu ją odrzuciło.

No co, no shit happens.

Na pochwałę zasługują kreacje bohaterów. Pamiętacie, jak w notce o najbardziej irytujących kobiecych postaciach psioczyłam na Lelianę? Niechętnie to przyznaję, ale w Inkwizycji naprawdę da się ją lubić, bo w końcu mądrzeje. Co prawda tym razem zalicza każdy możliwy kryzys egzystencjalny jaki istnieje, ale paradoksalnie wydaje się o wiele bardziej zrównoważona psychicznie niż poprzednio. Została też jako bohaterka znacznie pogłębiona — i nie ona jedna. Wcześniej nawet przez myśl by mi nie przyszło, że zapałam szczerą sympatią do Cullena, który tutaj okazuje się naprawdę równym gościem i którego ciężkie doświadczenia z poprzednich części ukształtowały niezwykle ciekawie. Świetnie rozpisanymi bohaterami są również Cassandra, Żelazny Byk, Blackwall i oczywiście Varric. Jedynym towarzyszem, którego pojawienie się w fabule to jakiś chory żart, jest Sera. Mimo najlepszych chęci po prostu nie potrafiłam poprowadzić z nią żadnej rozmowy tak, żeby nie skoczyli sobie z moim Heroldem do gardeł. Dodajmy do tego, że Sera mówi w tak chaotyczny sposób, że ciężko w ogóle zrozumieć, o co jej chodzi, a jej zachowanie jest po prostu irytujące i irracjonalne. Miała pełnić funkcję drużynowego śmieszka (co o wiele lepiej wychodziło w Początku Oghrenowi) a tymczasem... cóż, wyszło jak wyszło.
Mimo wszystko to dość ciekawa i nowa dla mnie sytuacja. W poprzednich odsłonach, mimo różnic poglądów i charakterów, z każdym członkiem drużyny dało się dogadać. Herold to mój pierwszy bohater, który z jednym z nich żyje dosłownie jak pies z kotem i jest w tym coś dużo bardziej realistycznego, niż we wcześniejszych grach... a może po prostu gorzej radzi sobie jako lider?
Trzeba również wspomnieć o samym Heroldzie Andrasty vel Inkwizytorze. Twórcy znów dali graczowi możliwość wykreowania swojego bohatera od podstaw — podobnie jak w Początku możemy wybrać jego płeć, ton głosu i rasę (tym razem do wyboru mamy także qunari), a także klasę; do dyspozycji gracza oddano również naprawdę dobry, bo prawie dorównujący najnowszym Simsom kreator wyglądu naszej postaci, a kwestie przez nią wypowiadane zostały w pełni udźwiękowione. Wszystko to okazało się strzałem w dziesiątkę, tym bardziej, że w trakcie dalszej rozrywki świat gry jak i sam bohater dostosowują się do tych wyborów. Oczywiście, podobny zamysł spotkamy w Początku, jednak tu wydaje się to o wiele lepiej przestrzegane (choćby np. humanoid nie usłyszy już, że jest człowiekiem i NPC-ty, również te niebiorące czynnego udziału w rozgrywce, będą dostosowywać swoje zachowanie do wybranej przez nas rasy bądź klasy). Stworzony przez nas Inkwizytor daje się świetnie prowadzić i wydaje się dysponować pewnym zasobem „własnej” wiedzy i inteligencji, a więc obserwowanie jego reakcji, popchniętych w pożądanym przez nas kierunku, jest bardzo ciekawe. Może nie wchodzimy już w tę postać tak głęboko jak w Szarego Strażnika w pierwszej odsłonie serii, ale i tak można bardzo się do niej przywiązać.
Muszę wspomnieć także o świetnym soundtracku, który chociaż bardzo różni się od tego z poprzednich gier to i tak wpasowuje się w klimat Dragon Age, a słucha się go naprawdę przyjemnie. Nic dziwnego, skoro jego twórcą jest Trevor Morris, dwukrotny zdobywca nagrody Emmy, autor ścieżek dźwiękowych do m.in. Dynastii lub Wikingów. W połączeniu z — znów użyję tego słowa — epicką akcją, najważniejsze momenty fabuły wywierają ogromne wrażenie i zapadają w pamięć.

Look at my horse. My horse is amazing!


Jednak mimo wszystko...
Chociaż Inkwizycja szybko po pierwszej styczności podbiła moje rozmiłowane w tego typu historiach serce, nie obyło się bez mniejszych czy większych wad. Niestety, stanowią grubą rysę na szkle i nie pozwalają w pełni cieszyć się z rozgrywki i po pewnym czasie stało się dla mnie jasne, dlaczego jedni tę grę kochają, a inni jej nienawidzą.
Pisałam już o wspaniałej fabule, jednak zwrócić uwagę należy na to, że zakończenie zdecydowanie nie doskakuje do poziomu, na jakim znajduje się cała reszta tej opowieści. Sprawia wrażenie sklejanego w pośpiechu, jakby twórcy nie mieli na nie czasu lub pomysłu (albo i jedno i drugie). Nie dość, że jest zbyt szybkie, to jeszcze nie stanowi wyzwania, nie przynosi satysfakcji. W Początku sprawa przedstawiała się o wiele lepiej: zanim gra się skończyła, musieliśmy przeprowadzić naszą drużynę na drugi koniec ogarniętego bitwą miasta, rozprawiając się po drodze z armią Mrocznych Pomiotów i dwoma pomniejszymi bossami, a potem stoczyć bitwę z Arcydemonem. Wszystko to zabierało sporo czasu i wymagało trudu, ale emocjonowało, gwarantowało satysfakcję i nie czuliśmy złego niedosytu. 

Dzięki bardziej otwartemu niż dotychczas światowi przestrzeń jest bardziej „trójwymiarowa”.


Zbyt raptowne zakończenie Inkwizycji zazębia się z dwoma innymi jej wadami, a mianowicie z bardzo kiepsko skonstruowanym czarnym charakterem i zbyt „łatwą” drogą Inkwizytora, ale po kolei:
Naszym arcywrogiem jest Koryfeusz, który niestety okazał się zwykłym... frajerem. Frajerem z przerostem potęgi, banalną motywacją i zbyt wielkim mniemaniem o sobie. Tak ogromnym, że uniemożliwiającym mu trzeźwe i strategiczne myślenie. Nasz główny boss do najbystrzejszych nie należy, stąd Inkwizytor przy każdej okazji bez większego wysiłku przenosi go kopniakami po całym Thedas (dosłownie i w przenośni). Czasami aż żal się go robi, bo jest równie kompetentny, co orkowie z Władcy Pierścieni w starciu z Legolasem. Również przez to zakończenie staje się jedynie formalnością i nie cieszy tak, jak powinno. Z przykrością przyznaję, że to jeden z najgorszych villainów, z jakimi się do tej pory zetknęłam.
Niestety, jaki antagonista, taki bohater, chociaż co zdumiewające, Herold Andrasty i tak wychodzi z tego wszystkiego z twarzą. Idzie mu zdecydowanie za łatwo i aż się prosi, aby rzucić mu jakąś kłodę pod nogi. Najlepsza część fabuły to ta, w której Inkwizytor jeden jedyny raz naprawdę mocno obrywa po tyłku, więc tym bardziej takich momentów powinno być więcej. W końcu zwłaszcza wtedy swoją postawą wzbudza ogromny podziw i aż chce się grać dalej, chociaż nawet wówczas trochę za szybko się podnosi po nokaucie. Złośliwie napomknę, że w Początku Szary Strażnik zmaga się ze skutkami takiego kryzysu przez całą grę, co dodaje biegowi wydarzeń realizmu.

Dobrą decyzją było pozostawienie opcji dialogowych w formie drzewka, tak, jak wyglądało to w „dwójce”. (A tak przy okazji: nie sądzicie, że twórcy ostro przegięli ze szczupłością elfów?)


Chociaż na ogół gra się przyjemnie, gdyż powtórzono dobre rozwiązania z drugiej części, gra jest zdecydowanie przeładowana małymi, nic niewnoszącymi do fabuły i nudnymi, powtarzalnymi questami. Misje poboczne przeważnie polegają na bieganiu po całej mapie i zbieraniu różnych przedmiotów, a potem dostarczaniu ich gdzieś, co po pewnym czasie staje się bardzo monotonne i frustrujące. Misja z wypatrywaniem i zbieraniem tajemniczych odłamków była ciekawa tylko za pierwszym razem. Nie wydaje mi się też, aby do najważniejszych obowiązków Inkwizytora należało przeczesywanie całego obszaru w poszukiwaniu obrączki, którą zgubiła jakaś ciapa, a takich ciap niestety po Thedas najwyraźniej chodzi bardzo dużo. Tego typu misji pobocznych, w dodatku mało ciekawych i jedynie zajmujących czas, po prostu nie chce się wykonywać, chociaż sumienie daje o sobie znać, gdy którąś z nich się oleje. Dało się to obmyślić o wiele lepiej, tak jak w przypadku genialnej misji w Pałacu Zimowym, która jest oryginalna, ciekawa, świeża, a każdy quest poboczny ma dla niej duże znaczenie (teraz pluję sobie w brodę, że nie zrobiłam z niej zrzutów ekranu, żeby Wam pokazać). Niestety, tylko w tym jednym przypadku robimy coś ciekawszego, niż zbieranie i bicie jakichś biednych zwierząt, które wejdą nam pod nogi.

Mieszkańcy Thedas mają dość... ciekawy gust, jeśli chodzi o trunki.

Inkwizytor vs Bohater Fereldenu
Rozemocjonowana mocną fabułą, w pewnym momencie rozgrywki pomyślałam, że stanie się rzecz niesłychana: skoro Inkwizytor już jest takim badassem, to co będzie później? Jak nic przyćmi wyczyny Szarego Strażnika, którym mieliśmy przyjemność grać w Początku. Po ochłonięciu jednak doszłam do wniosku, że i owszem, Herold Andrasty zgarnia dużo świetnych momentów, niczym Daenerys z Gry o Tron, a w dodatku nie można powiedzieć, że to pasywna, płynąca z prądem postać, ale to nie znaczy, że Szary Strażnik zrobił mniej. Po prostu z racji starszej technologii w Początku cutscenki nie są tak zaawansowane. Poza tym Szary Strażnik miał o wiele trudniej. Uratował świat przez większość czasu będąc wyjętym spod prawa i mając do dyspozycji jedynie namiot i garstkę towarzyszy, a nie, jak Inkwizytor — kilka twierdz i legiony oddanych żołnierzy, uważających go za mesjasza.

Jeśli Inkwizytor robi minę to znak, że skończyło się śmieszkowanie i lepiej poszukać dobrej kryjówki.


Oba te podejścia do bohaterstwa skrajnie się od siebie różnią i trzeba przyznać, że w Inkwizycji jest ono bardzo dojrzale ukazane. Podczas gdy w Początku zostało przedstawione w sposób klasyczny i zgrabny, trzecia odsłona Dragon Age kładzie większy nacisk na poświęcenie zwykłych ludzi w walce o słuszną sprawę. „Trójka” sprawnie też podejmuje dialog z mitem wybrańca i nawet w pewnym sensie przyjmuje formę manifestu programowego dla nowej generacji utworów fantasy. Nie zdradzę jednak więcej, aby nie spoilować. W każdym razie na uwagę zasługuje fakt, że chociaż Inkwizytor ma na koncie sporo bohaterskich czynów, jest dla Inkwizycji tym samym, czym był Kosogłos dla buntowników w Panem. W ten sposób twórcy ukazują cały mechanizm narastania mitu wokół konkretnej osoby oraz proces, dzięki któremu staje się ona ponadczasowym symbolem. Pojawia się refleksja, że wyobrażenia dotyczące jakiegoś autorytetu nigdy nie są całkiem zgodne z rzeczywistością.

Dzięki stołowi narad wojennych możemy planować nie tylko własne posunięcia, ale też przydzielać zadania podległym nam siłom. Całkiem fajny pomysł.

Dragon Age: Inkwizycja zafundowała mi silnego, gaemingowego kaca. Chociaż pojawiło się kilka rażących niedociągnięć, przysięgam, że warto je znosić dla epickiej fabuły. Może nie całkiem udało się jej przeskoczyć wcześniej wspomnianą poprzeczkę, ale była naprawdę o włos. Wystarczyło dopracować tylko kilka elementów. Z pewnością zapada w pamięć i gwarantuje godziny rozrywki. Teraz marzę już tylko o przejściu DLC i powtórzeniu tej przygody.
Isleen
Wybaczcie, nie mogłam się powstrzymać :D


Komentarze

  1. Wychowałam się na LOTR i Potterze, i to chyba w pełni tłumaczy dlaczego kocham DA 🤣. Jednak u mnie problemem jest to, że zaczęłam zagrywać się w serię dopiero gdy weszła 2 część... I od niej zaczęłam... I wiesz co? Przez to m.in. jest moją ulubioną częścią i nie wiem czemu niektórzy jej tak nienawidzą. Owszem, jest inna niż reszta, ale jest fantastyczna i też ma świetną fabułę, a postaci barwniejsze niż w Inkwizycji. Tak, serio. Inkwizycja to mistrzostwo, ale dopiero przy 2 jej przechodzeniu bardziej polubiłam tych towarzyszy. No ale mniejsza. 1 część więc nie przypadła mi potem tak do gustu, bo była odmienna, no i ten interfejs no i "łeeee grafikaaaa" :D. Inkwizycja zaś... Cudeńko. Nie wspominałaś o Solasie, a odgrywa on ważną rolę - wiem, na początku też go nie trawiłam, ale potem stwierdziłam, że rozegram fabułę skupioną na nim (if you know what I mean ;)) i grało się super, a jeszcze do tego mod dodający mu włosy sprawił, że całkiem fajny z niego gość był :D.
    Skoro jaram się tą grą po tylu latach i w takim wieku to ona naprawdę ma to coś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, z perspektywy czasu myślę, że warto jednak było o nim wspomnieć, jednak ten tekst pisałam jeszcze zanim zagrałam w "Intruza", który dopiero uświadomił mi, jak dobrze napisana jest to postać. Ma szansę być świetnym czarnym charakterem w DA4 ;)

      Cóż, ja zaczęłam swoją przygodę z DA od Originsa i to właśnie pierwsza część sprawiła, że zakochałam się w tym uniwersum. Dla mnie to absolutny klasyk. Dwójka sama w sobie nie jest zła, po prostu w porównaniu z pierwszą częścią wydaje mi się niedopracowana i mocno ograniczona. Ale serie już mają to do siebie, że najbardziej kochamy tę część, z którą zaczynaliśmy. Nie dziwię się więc w ogóle Twoim odczuciom :) Myślę, że gdyby fani DA nie mieli wcześniej porównania dwójki z Origins, potraktowaliby ją dużo łaskawiej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.