„Wielki Marsz” — Stephen King. O tym, jak ze zwykłego chodzenia można zrobić świetny temat przewodni dla powieści.
Stephen King — autor znany chyba
każdemu czytelnikowi. Nawet takiemu, który literatury grozy i horrorów zwykle
nie czyta. Ubóstwiany przez masy, ale przez niejednego również krytykowany. Z pewnością
nie należy do pisarzyn raz w życiu wydających bestsellerową powieść o
wątpliwych walorach, a potem zapominanych. Nie. Stephen King od lat utrzymuje
wysoką pozycję na listach bestsellerów, a jego twórczość przeszła do klasyki
i wszystko wskazuje na to, że będzie czytana przez całe pokolenia. Ja
dopiero teraz zdecydowałam się sięgnąć po jedną z jego książek. Czy podzielam
ten ogólnoświatowy zachwyt?
Zaczęłam nietypowo, bo Wielkim Marszem, który jak na powieści
tego autora jest bardzo krótki i znacznie odbiega od nich pod względem
gatunkowym. W końcu King uznawany jest w wielu kręgach za króla grozy,
tymczasem Wielki Marsz to alegoryczny, mroczny utwór bardziej przypominający
dystopię. Właśnie to oraz jego niewielka objętość, skłoniły mnie do
zapoznania się z książkami Kinga.
Wyobraźcie sobie, że startujecie w Wielkim
Marszu. Waszym zadaniem jest po prostu iść. Bez przerwy, do samej mety, która
mieści się kilka dni drogi od miejsca, z którego wyszliście. Idziecie więc, bez
względu na pogodę i to, co po drodze może Was spotkać. Biorąc pod uwagę dystans
i brak możliwości jakiegokolwiek odpoczynku, może być to wszystko: zdarte
stopy, nadwyrężone mięśnie, przeziębienie albo coś dużo bardziej paskudnego,
krwotok, gdy przypadkiem się przewrócicie lub udar słoneczny. Jeśli ośmielicie
się zatrzymać na zbyt długo — czy to z przekory, czy po prostu zemdlejecie —
towarzyszący Wam żołnierze natychmiast wpakują Wam w głowę serię z karabinu. Uśmiercą
Was szybko, fachowo i krwawo. Po co to robicie? Ponieważ ten, któremu uda się
dotrzeć do mety żywemu, ma zagwarantowaną nagrodę. Taką, którą on sam sobie
wybierze. Organizatorzy dadzą zwycięzcy Wielkiego Marszu wszystko, o co
poprosi. Wcześniej jednak musi on po prostu wytrwać (chociaż bardziej trafnym
określeniem wydaje się „przetrwać”), pokonać samego siebie, jakimś cudem
utrzymać się przy życiu do końca, załatwiać każdą swoją potrzebę, nawet snu,
nieprzerwanie maszerując.
Podjęlibyście się czegoś podobnego?
Nie wiem, czego konkretnie
oczekiwałam po tej książce, ale z pewnością nie sądziłam, że okaże się ona
właśnie taka. Mogłam jedynie przypuszczać, że będzie to dość typowa dystopia,
coś podobnego do np. Igrzysk Śmierci (bo
tam przecież też znajduje się motyw makabrycznego turnieju), ale dojrzalsza pod
każdym względem. Tymczasem Wielki Marsz zawiera
charakterystyczne dla dystopii elementy, takie jak obecność bezdusznego reżimu
politycznego, figury Wielkiego Brata i panowanie wręcz tragicznej sytuacji obywateli
oraz powoli dojrzewająca potrzeba buntu jednostki, ale sam w sobie chyba nie do
końca nią jest. King bazując na tych motywach, tworzy coś nieco różniącego się
od powieści z głównego nurtu. Jego dzieło zdaje się bardziej alegoryczne, niż
krytykująco-przewidujące. Nie tylko pyta,
co się stanie, jeśli ludzkość w jakiejś dziedzinie straci hamulce. Odniosłam
wrażenie, że przede wszystkim coś opisuje, z braku lepszego określenia;
że podobnie jak Huxley w „Nowym wspaniałym świecie” obserwuje pewne
zachowania i zależności, po czym przenosi je na bardziej metaforyczny grunt.
Czym więc jest to coś, o czym pisze
Stephen King? Moja odpowiedź zabrzmi niewiarygodnie banalnie, ale nieraz już
przekonałam się, że najprostsza interpretacja może być tą najwłaściwszą. Myślę,
że autor mówi poprzez Wielki Marsz o
życiu. Na samym początku jesteśmy
przecież pełni witalności i sił i możemy przez dość długi czas właśnie tak się
czuć. Ale nieuchronnie przychodzą trudności, które utrudniają nam marsz.
Niektórych z nich łatwo się pozbyć a inne niosą ze sobą znaczne utrudnienia.
Często nawet zagrażają naszemu życiu, pojawia się groźba, że padniemy przed
dotarciem do mety. Z niektórymi niedogodnościami z czasem uczymy się
przechodzić do porządku dziennego. Cieszymy się, że te kamienie w butach,
których nie mieliśmy czasu wytrząsnąć, choć nie sprzyjają odczuwaniu komfortu,
to raczej nas nie zabiją. Bywa jednak też tak, że wszystko przytłacza nas tak
bardzo, że tylko o śmierci jesteśmy w stanie marzyć. Idziemy z innymi
ludźmi. Zaprzyjaźniamy się z nimi lub ich nienawidzimy. Poznajemy ich i czasem
oglądamy ich śmierć. Niekiedy udaje nam się nawet zrozumieć naszych wrogów.
Często nie zdajemy sobie sprawy z
tego, jak życie może być przerażająco wręcz brutalne, podobnie jak Wielki Marsz. Z zaciekawieniem
wysłuchujemy przecież relacji z miejsc dotkniętych jakąś katastrofą, oglądamy w
telewizji ludzi, którzy stracili dach nad głową lub nigdy go nawet nie mieli.
Stajemy się ich znienawidzoną widownią, która towarzyszy również uczestnikom
Wielkiego Marszu. Niektórzy z nas próbują pomóc, czasem przy odrobinie
szczęścia i uporu nawet się udaje, ale większość tępo przygląda się tragedii,
która się rozgrywa, traktując ją jak rozrywkę, chociaż nigdy byśmy się do tego
nie przyznali.
Idziemy też w jakimś celu tak samo,
jak poszukujemy sensu życia i czegoś, do czego moglibyśmy w nim dążyć.
Jeśli o zagadnieniu celu mowa, to jest to kolejny, jeszcze bardziej
„dosłowny” motyw, poprzez który możemy czytać Wielki Marsz. Stephen King być może chciał zobrazować to, że tylko nieliczni mają
szansę całkowicie spełnić się w życiu, osiągnąć wszystko to, co sobie
zaplanowali. Każdy na początku jest przecież pełen zapału. Dopiero gdy w
realizacji celu bądź marzenia zaczynają piętrzyć się trudności, większość
prędzej czy później da za wygraną. Do historii przechodzi jeden na milion,
równie często jak wyłania się zwycięzca tego turnieju. Autor ujął również to,
że wielu ludzi celu nie posiada i być może samo jego znalezienie już jest dla
nich jakimś celem.
Myślę jednak, że Wielki Marsz jest
na tyle bogaty w treść, że odczytywanie go tylko w powyższych wariantach,
znacznie by go spłyciło. King porusza wiele zagadnień i każde z nich moglibyśmy roztrząsać.
Powieść okazała się bardzo intrygująca, głownie dzięki licznym
niedopowiedzeniom i niejednoznacznemu końcowi. King dość skąpo udziela informacji
na temat świata i bohaterów, a jednak dzięki temu udaje mu się zaciekawić
czytelnika i poruszyć jego wyobraźnię, zamiast odstraszyć go od lektury. Warto
zaznaczyć, że jeśli głębiej się zastanowić, okazuje się, że wcale nie
potrzebujemy większej ilości informacji. Autor i tak zdołał powiedzieć to, co
zamierzał, a bardziej rozbudowane uniwersum byłoby ładnym, ale bezużytecznym
dodatkiem, które odwracałoby uwagę od sedna sprawy. To jeden z nielicznych
przypadków z jakimi się spotkałam, w których pisarz używa środków oszczędnie,
aby jak najlepiej przedstawić właściwą treść i robi to w sposób profesjonalny. Można
to zauważyć również w bardzo prostym stylu. Wielkie chapeau bas.
Dodatkową zachętą do przeczytania
książki może być to, że jej polski przekład, a przynajmniej ten, który ja
mam, czyta się naprawdę fantastycznie i
praktycznie bez wysiłku.
Rzadko mogę zweryfikować, czy autor
powieści rzeczywiście wie, o czym pisze. Ponieważ mam w nogach sporo kilometrów
(od kilku lat chodzę przecież na piesze pielgrzymki) jestem w stanie Was zapewnić, że King bardzo trafnie oddaje odczucia
głównego bohatera. Oczywiście, droga, którą ja przechodzę, jest o wiele
lżejsza; po przejściu pewnego, czasem dość długiego dystansu, odpoczywamy,
śpimy, mamy gdzie się umyć i załatwić inne potrzeby, a jeśli warunki
atmosferyczne naprawdę uniemożliwiają dalszą wędrówkę, możemy je przeczekać.
Jeżeli ktoś po drodze wysiądzie — bo nie oszukujmy się, bywa ciężko — to nikt
do niego nie strzela, tylko zostaje podwieziony do następnego przystanku. Mimo
to jednak chodzenie w skwarze i deszczu przez cały dzień, codziennie w ciągu
dwóch tygodni, wzmocniło znacznie moją czytelniczą immersję. King wspaniale
oddaje to, co czuje osoba podejmująca się np. pielgrzymki i pomnaża to razy
dziesięć, utrudniając życie bohaterom jak to tylko możliwe.
Może Wielki Marsz nie należy do
typowych powieści Stephena Kinga, ale również tu da się odczuć, że autor
potrafi budować napięcie i pisać o rzeczach naprawdę makabrycznych. Dreszcz przechodzi po plecach, gdy
czytamy o wypadających wnętrznościach rozstrzelanego bohatera lub gdy któryś z
nich już zagląda do wnętrza lufy karabinu. King przekazuje takie treści z
prostotą, bez niepotrzebnych udziwnień, a i tak udaje mu się wywrzeć na czytelniku
pożądany efekt.
Chociaż Wielki Marsz, tak samo z resztą jak sam Stephen King, okazali się
dla mnie dużym odkryciem, raczej nie zacznę nagle czytać innych jego książek w
ilościach hurtowych. Nie chodzi o to, że Wielki
Marsz był złą książką, bo wręcz przeciwnie — okazał się dziełem, które doceniam i które zostanie mi w głowie na
długie lata. Jest naprawdę dobrą, wielowymiarową lekturą. Po prostu nie
udało mi się „zachłysnąć” Kingiem po tej jednej, krótkiej książce. Nie mówię też,
że więcej już nie sięgnę po tego autora, bo ten jeden tytuł naprawdę przypadł
mi do gustu i jestem skłonna zapoznać się z innymi. Wam zaś pozostaje mi tylko Wielki Marsz polecić, jako
satysfakcjonującą powieść, która skłania do myślenia.
kategoria: horror psychologiczny, dystopia
liczba stron: 266
tłumaczenie: Paweł Krombel
cena okładkowa: 16,99 zł
wydawnictwo: Prószyński Media, Albatros
Isleen
kiedy czytałam Wielki marsz, nie myślałam o nim jako o dystropii, bo nie znałam jeszcze wtedy tego gatunku. jedyne, co zapamiętałam, to przerażający obraz idących ostatkiem sił, i ludzi, dla których była to rozrywka. niby malutka książeczka, a okazała się tak niepokojąca i przerażająca... pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńJest bardzo niepozorna, ale rzeczywiście dość przerażająca :)
UsuńDla mnie "Wielki marsz" to jedna z lepszych książek Kinga. Kiedy czyta się go hurtowo, jak ja to zrobiłam jakiś czas temu to popadłam w pewne znużenie. Jego książki nie były już dla mnie ciekawe i fajne, wręcz przeciwnie, stały się pewnym powieleniem. A ta książka odbiega od horrorów, dramatów grozy, przekazuje coś zupełnie innego :)
OdpowiedzUsuńKing jest tak płodnym autorem, że z pewnością w końcu musiał wpaść w jakąś powtarzalność, więc będę go sobie dawkować ;)
UsuńZdecydowanie lepiej go sobie dawkować, a nie zawiedziesz się ;)
UsuńBardzo ciekawa interpretacja! Wielki Marsz czytałem dotychczas wiele razy i za każdym odkrywałem w nim coś nowego - intrygującą myśl, nową interpretację, czy przełożenie na moje życie. King w Wielkim Marszu robi to, co potrafi niewielu autorów: wzbudza w czytelniku uczucie grozy, napięcia i pewnego zasymilowania się z bohaterami swojej powieści. Gdy czytam kolejne strony, czuję się niemal tak, jakbym sam brał udział w tytułowym marszu. Zawsze podobała mi się alegoryczność Wielkiego Marszu - jest to coś, co sprawia, że z przyjemnością po raz kolejny wracam do lektury tej pozycji.
OdpowiedzUsuńMi z pewnością zapadł w pamięć i zapewne również będę wracać do lektury :) To jak przypuszczam, pewnie jedna z tych książek, które trzeba przeczytać kila razy, żeby wszystko w niej zauważyć.
UsuńChyba bym się zdziwiła, gdyby ktoś nie znał Kinga! Nawet ja, chociaż nie czytałam żadnej z jego książek, posiadam ich kilka w swoich zbiorach - kiedyś się w końcu za nie zabiorę, choć na ogół nie lubię horrorów, ale z tego co widzę, to niektóre powieści nie są utrzymane w takim klimacie, podobna jak ta, o której piszesz - i taką dystopię chętnie bym przeczytała! Podoba mi się też to twoje nawiązanie marszu do życia. Muszę ją gdzieś dopaść.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji zapraszam do wypełnienia ankiety dla blogerów książkowych - wyniki posłużą mi w pracy licencjackiej, więc to dla mnie dosyć ważne. Bardzo bym prosiła o wypełnienie c:
https://docs.google.com/forms/d/e/1FAIpQLScEMA4KFwdwDaoQ5oUZ6vCmbI2HvVOkM0Y0deGMNYAF9eyK4A/viewform?c=0&w=1
Pozdrawiam
#SadisticWriter
Chętnie pomogę :) A "Wielki Marsz" polecam z czystym sumieniem ;)
Usuń