„Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu” po mniej szczęśliwej historii



Po „Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu” sięgnęłam zachęcona pozytywnymi opiniami innych bloggerów. Recenzenci zawsze kończyli czytać  zachwyceni, ze łzami w oczach i złamanym sercem. Czy i we mnie powieść Anny McPartlin wywołała tak silne emocje? To rzeczywiście wzruszająca i wartościowa historia, czy po prostu smętny, dołujący i niczym nie wyróżniający się pseudo-wyciskacz łez? Zapraszam do lektury.
Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu najbardziej przypomina mi dramat obyczajowy. Maisie Bean, kobieta, która przeżyła już chyba każdą okropną rzecz, jaką człowieka może spotkać, łącznie z gwałtem i byciem ofiarą przemocy domowej, decyduje się wystąpić przed publicznością, aby po dwudziestu latach opowiedzieć o śmierci swojego nastoletniego syna, Jeremy'ego. Kiedy zaczyna snuć swoją opowieść, przenosimy się wraz z nią do feralnego stycznia 1995 roku, a także licznych retrospekcji z jeszcze dalszej przeszłości kobiety, jej rodziny i innych otaczających ją ludzi.
Kiedy zobaczyłam taki sposób opowiadania historii, to znaczy chwyt polegający na natychmiastowym poinformowaniu czytelnika, iż kluczowa postać powieści umiera, byłam lekko sceptyczna. Już wcześniej zetknęłam się z czymś takim w Love Story Segala. Po przeczytaniu tego arcydzieła byłam naprawdę zszokowana i wzruszona. Segal poprowadził narrację tak mistrzowsko, że teraz z lekką rezerwą podeszłam do podobnego zawiązania powieści w Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu. Jak Anna McPartlin poradziła sobie z fabułą tego typu?
Maisie rozpoczyna opowieść w tym momencie przeszłości, w którym jest już samotną kobietą, pracującą na półtora etatu, wychowującą dwójkę dorastających dzieci — Jeremy'ego i Valerie, a także zajmującą się matką cierpiącą na demencję. Kilka lat wcześniej rozstała się z mężem, który znęcał się nad nią na każdy możliwy sposób. W trakcie powieści poznajemy jej perypetie, Jeremy'ego oraz zbuntowaną Valerie a także najbliższe otoczenie rodziny, istotne dla całej tej historii. Trzeba od razu zaznaczyć, jeśli ktoś jeszcze nie zdążył się domyślić, że Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu to nie lekka książka do poczytania na urlopie. Chociaż napisana prostym, zrozumiałym językiem, do książek z kategorii przyjemnych z całą pewnością nie należy.
Za ogromny plus trzeba policzyć powieści fakt, że opowiada o wielkich dramatach zwyczajnych ludzi. I to nie na sposób Klanu czy M jak miłość. Nie. Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu to dzieło opowiadające o cierpieniu i poruszające każdy jego aspekt. Znajdziemy tam samotność, brak perspektyw na lepsze jutro, przemoc, strach, krew, rozczarowanie, wyobcowanie, brak zrozumienia i zło w swej czystej postaci. Ale oprócz tego, na tle całej tej ciemności, jaka zdaje się pokrywać karty książki, świeci pełnym blaskiem miłość, która daje naszym bohaterom nadzieję i pozwala żyć dalej, pokonywać wszelkie przeciwności losu. Dzięki temu książka nie jest wcale dołująca, ale niestety realistyczna; a zarazem, mimo, że opowiada historię po prostu smutną, uczy czegoś i skłania do pracy nad sobą, oraz do doceniania tego, co mamy.
Muszę jednak przyznać, że rozkręca się dość długo, chociaż rozumiem, dlaczego. Wciąż zastanawiałam się, gdzie jest to coś czym wszyscy się tak zachwycali. Przekonałam się jednak, że dostrzega się to dopiero po skończeniu lektury. Fabuła jest skonstruowana w sposób bardzo przemyślany i chociaż nie pędzi na złamanie karku, potrafiła mnie zaciekawić i wciągnąć. Mimo to, przez długi czas nie wzbudzała we mnie nic poza zainteresowaniem — chociaż wcale nie musiała. Naprawdę dziać zaczyna się dopiero później. Dopiero po pewnym czasie zaczęłam angażować się emocjonalnie, chociaż nawet nie zauważyłam, kiedy to się stało. Powieść pochłania stopniowo, najpierw przedzierałam się przez lekko nudnawy wstęp aby potem złapać wiatr w żagle na tyle, aby nie dostrzegać upływu czasu i zmniejszania się ilości stron do końca. Zauważyłam pewną zaletę w troszkę nudnym początku, mianowicie taką, że dzięki temu silniej przeżywa się wszystko, co spotyka rodzinę Beanów. Ze zwykłej, szarej codzienności przechodzimy w niepokój, aby stopniowo wkraczać w koszmar. Nie zraźcie się jednak; naprawdę przywiązałam się do tej rodziny, a od czasu do czasu spomiędzy chmur wychodziło słońce, bez którego powieść byłaby zbyt ciężka. Ciągle, gdzieś tam w zakamarkach, przemykają optymizm i nadzieja, które udzielają się także czytelnikowi. Przez to Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu to jeden wielki przekrój życia — czasem nudnego, czasem pełnego niepokoju i strachu, smutku i bólu, ale też radosnych, cudownych chwil, dla których warto przeżywać to wszystko. Może nie czyni to powieści atrakcyjną (ona wcale ma taka nie być!), ale z pewnością prawdziwą i dającą do myślenia.
Nie sposób nie wspomnieć tu o występujących w niej postaciach. Zacznijmy od głównej bohaterki, czyli Maisie. Z początku miałam wrażenie, że to bohaterka dość typowa, przewidywalna, w dodatku zalatywało mi troszkę „ofiarą losu”. Jednak szybko zorientowałam się, że to silna i jednocześnie troskliwa, kochająca kobieta. Ale dopiero miałam przekonać się o jej prawdziwie tytanicznej sile. Maisie to postać, która stała mi się bliska, którą wręcz pokochałam i którą naprawdę podziwiam. Zaimponowała mi swoją determinacją. Trudno znaleźć okropność, której by nie przeżyła, a jednak potrafiła wziąć się w garść, pokonać strach i słabości, przetrwać. Dla swoich dzieci. A przy tym nie sprawiała wrażenia jakiejś superbohaterki, kogoś niezniszczalnego, nienaturalnego. Maisie jest autentyczna pod każdym względem, ale jednocześnie to niesamowita osobowość o ogromnej wytrwałości. Czasami nawet udawało się jej mnie czymś zaskoczyć. Swoją postawą pod koniec powieści definitywnie skradła moje serce. Maisie w genialny sposób obrazuje nieokiełznaną i niepojętą siłę, jaką jest miłość matki do dziecka. I to jest prawdziwa kobieta. Nie kolejna pudrowana księżniczka, która nic nie potrafi, nie ma krzty rozumu, altruizmu i empatii, nie wie czego chce, a jej facet musi jej usługiwać jak niewolnik na smyczy, co ostatnio stało się istnym rakiem najnowszej literatury, zwłaszcza kobiecej i młodzieżowej. Oby więcej takich bohaterek jak Maisie.
Podobnie polubiłam też Jeremy'ego, który wykazuje odpowiedzialność i dojrzałość godną trzydziestolatka w wieku lat zaledwie kilkunastu. Naprawdę wzbudził moją sympatię, zwłaszcza, że przeczy typowym stereotypom na temat nastolatków. Chociaż wiedziałam, że ma umrzeć, jakoś trudno było mi w to uwierzyć. Podobnie jak Maisie oraz cała książka, zdobywał moje uznanie stopniowo. Jeremy to jedna z tych postaci, z których śmiercią bardzo trudno się pogodzić. Zwłaszcza, że autorka opisuje ją w sposób, którego w życiu bym się nie spodziewała — jest to z jej strony zarazem brutalne, jak i genialne. Wryło mi się to w pamięć do końca życia, przysięgam. To co McPartlin zrobiła z tą powieścią, nie mieści się w głowie. Myślałam, że się przewrócę po prostu, było to tak niespodziewane i niewiarygodne. Natychmiast zapiekły mnie oczy. Ludzie, nie wierzyłam w to, co czytam. Poważnie.
O tak. Anna McPartlin osiągnęła w Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu ten sam efekt, co Erich Segal w genialnym Love Story. Uh, jak ja mam jej to wybaczyć?
Jeśli mowa o pozostałych postaciach, również są niczego sobie. Można spotkać naprawdę wiele dobrych postaci, takich jak Rave, Valerie czy Bridie. Nawet znęcający się nad Maisie mężczyzna, chociaż można uznać go za głównego antagonistę powieści i mimo, że dziwnie przypominał mi Joffreya Baratheona, przejawia pewne ludzkie odruchy. Nieliczne bo nieliczne, ale jednak.
Jedynym bohaterem, który pod względem budowy nie zrobił na mnie wrażenia jest Fred. Pan gliniarz jest zdecydowanie zbyt idealny. Brakuje mu jakiegoś błysku w oku, troszkę zadziorności, jakiejś wady. Jasne, jest przesympatyczną osobą. Ale nawet, jak robi to, czego nie powinien, to tak naprawdę działa słusznie. W jego przypadku nie udało się autorce stworzyć poczucia autentyczności, jak na przykład przy Jeremy'm, który mimo, że zdaje się być synem idealnym, nie sprawia wrażenia kogoś nierealnego. Nie przeczę, że powieść potrzebowała jednej takiej postaci-słoneczka, ale Freda naprawdę dało się lepiej wykreować i nawet wiedziałabym, co w pewnym momencie należało zrobić, aby stał się trochę bliższy prawdziwemu człowiekowi.
Nie zrozumcie mnie źle. Bardzo lubię Freda jako osobę, ale nie jako postać. Gdybym kiedyś spotkała człowieka takiego jak on, pewnie rzuciłabym się mu na głowę z chustką i krzyknęła Mój ci on! Niestety, Fred jest przewidywalny i prosty jak budowa cepa, a to nie dobrze, skoro to bohater, który gra tak istotną rolę w powieści.
Tym, co lekko drażniło mnie w czasie lektury był język. Chociaż czytało się szybko i bez problemu, styl naprawdę momentami mnie denerwował: pełno banalnych i powtarzalnych fraz, nieistotnych informacji (najbardziej rozłożyło mnie na łopatki to zdanie: Rave lubił sikać na zewnątrz — zwłaszcza w ciemności.) tautologii (z runąć w dół spotkałam się już w tylu książkach, że już nie wiem, czy to rzeczywiście błąd, aczkolwiek wydaje mi się, że runąć można tylko w dół). W dodatku wiele wulgaryzmów zostało gdzieś wepchniętych na siłę, to znaczy np. słowo fiut pojawia się zbyt często i w dodatku zwykle tam, gdzie lepiej pasowałoby mniej wulgarne określenie, np. przyrodzenie. Tak, rozumiem, że zapewne wynika to z tego, że McPartlin chciała stylizować dane fragmenty na mowę potoczną młodych chłopaków, ale mogła się ograniczyć jedynie do zawarcia tego słowa w dialogach pomiędzy nimi. Wina za błędy językowe leży, jak sądzę, zarówno po stronie autorki, jak i tłumacza.
Nie wpływa to jednak w dużym stopniu na odbiór. Bardzo podoba mi się to, że to naprawdę książka, przez którą autorka chce coś powiedzieć. Chociaż puenta pod koniec wydaje się dość oczywista, nie znaczy to, że nie wyciągniemy z lektury czegoś więcej. Tytuł z początku przywodził mi na myśl coś w stylu Barw Szczęścia jednak z przyjemnością odkryłam, że rzeczywiście pasuje do powieści i coś oznacza. Dobra, przemyślana fabuła, postacie, spośród których prawie każda jest nieźle zbudowana, ma swoją historię i swoje demony, granie na emocjach, wielopoziomowe przesłanie i proporcjonalna konstrukcja czynią Gdzieś tam w szczęśliwym miejscu jedną z najlepszych książek, jaką miałam okazję przeczytać od dłuższego czasu. Spełniła moje oczekiwania, chociaż wstępnie się na to nie zanosiło.
Isleen

Komentarze

  1. Bardzo dobra recenzja, chyba najlepsza do tej pory. Pozwól, że podkreślę bardzo widoczny rozwój twojego stylu, który widać na przykład w odważniejszych i coraz szerszych odwołaniach intertekstualnych. Jak zwykle, z miłością, gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo,bardzo dziękuję. Miło mi to słyszeć, a raczej czytać :)

      Usuń
  2. Próbowałam przeczytać inną książkę tej autorki, ale nic z tego :( Przerwałam i oddałam do biblioteki. Tutaj się zastanowię, jeśli znajdę w bibliotece to możliwe, że wypożyczę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. cieszę się, że Ci się podobała. ja nie zauważyłam takich wad, emocje mi na to nie pozwoliły. pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To chyba nie dla mnie. Ostatnie nie bardzo mam ochotę na tak ciężką tematykę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem. Nie polecam tego czytać w trudnym dla siebie samego czasie, ale moim zdaniem to bardzo wartościowa książka i mam nadzieję, że kiedyś się skusisz :)

      Usuń
  5. Wow nie spodziewałam się aż tak pozytywnej opinii z Twojej strony. Wydawało mi się, że to raczej książka z gatunku prosty melodramat, grający na emocjach w niski sposób. Pomyślę nad tym tytułem.
    Swoją drogą - bardzo ciekawy, rozbudowany tekst. Przeczytałam go z przyjemnością :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Teraz będę się bać że poleciłam książkę która może Ci się nie spodobać ale mam nadzieję, że chociaż częściowo będziesz z niej zadowolona jeśli zdecydujesz się przeczytać. Mi nie od razu przypadła do gustu :)

      Usuń
  6. Dużo już słyszałam o tej książce i nie znalazłam żadnej negatywnej opinii na jej temat więc sama w odpowiednim czasie też zamierzam przeczytać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam, ale też warto poczekać na odpowiedni nastrój do tej właśnie lektury, żeby się za bardzo nie zdołować :)

      Usuń
  7. Czasem książka nabiera rozpędu dopiero z czasem. Przy lekturze tego tytułu będę miała to na uwadze;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłego czytania, o ile czytanie takiej książki może być miłe ;)

      Usuń
  8. Nie lubię, gdy już na początku wiem jak historia się skończy, ale skoro jednak warto to będę ją miała na uwadze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, spoilery zwykle nie pomagają powieści, ale w tym przypadku to dobrze użyty zabieg. Dobrze, że od razu jesteśmy informowani, gdyż dzięki temu nie odczuwamy straty tak bardzo, jak moglibyśmy gdybyśmy wcześniej nie wiedzieli. W ten sposób jesteśmy przygotowani na wydźwięk książki, która z resztą mogłaby zostać źle odczytana, gdybyśmy od razu nie wiedzieli, o czym ma opowiadać. Z resztą, najlepiej przeczytać i samemu wyrazić swoją opinię. Moim zdaniem tutaj ten chwyt działa jak najbardziej na plus.

      Usuń
  9. Powieść rewelacyjna, naprawdę urzekła mnie, ogromna wrażliwość i plastyczność. :) A zakończenie wspaniale wszystko spina, jedna z tych książek, o których długo nie zapomnę. :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Będzie mi bardzo miło, jeśli wyrazisz swoje zdanie. :) Każdy komentarz satysfakcjonuje.

Pamiętaj jednak, że natychmiast usuwam spam i wszelkie wypowiedzi naruszające zasady netykiety.

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.