Kosmici wrócili. „Dzień Niepodległości: Odrodzenie”



Jakiś czas temu miałam okazję obejrzeć kontynuację hitu z lat dziewięćdziesiątych, czyli „Dzień Niepodległości: Odrodzenie”. Chociaż od kilku lat czułam, że z produkcji tej już dawno wyrosłam, ciekawość kazała mi zobaczyć jej nową odsłonę. Tym bardziej, że mimo wszystko w dzieciństwie był to jeden z moich ulubionych filmów, który jak dla mnie pozostaje swego rodzaju ikoną.
                Póki co nie planowałam recenzji nowego Dnia Niepodległości, jednak obiecałam, że wezmę pod uwagę również Wasze propozycje. A ponieważ do tej pory wpłynął do mnie jedynie głos Alicji, mojej wiernej czytelniczki, mobilizuję się i piszę na jej prośbę.
                Jadąc na seans do kina nie spodziewałam się fajerwerków. Pewnie większość z Was doskonale wie, jaki klimat i wydźwięk miała pierwsza część filmu — typowa, gatunkowa łupanka z atakiem kosmitów w roli głównej, sporą dawką humoru oraz amerykańską propagandą patriotyczną w tle. To, co tak mi się podobało w dzieciństwie z czasem dość mocno się zestarzało, stało się przewidywalne, konwencjonalne i wyraźnie na chwałę Stanów Zjednoczonych, które ratują cały świat w swój własny Dzień Niepodległości. Ale mimo wszystko znalazło się to w sferze pewnego sentymentu. Nie miałam zatem innych oczekiwań względem filmu, który jest tego kontynuacją. Dlatego chcę napisać tą recenzję patrząc na niego jako na kontynuację i biorąc pod uwagę przede wszystkim jego relację z pierwszą częścią.
                Zacznijmy od zarysu fabuły: jak można się było spodziewać, obcy, którzy zaatakowali naszą planetę nie dali za wygraną po pierwszym niepowodzeniu i po dwudziestu latach wracają o wiele lepiej przygotowani i wyposażeni w doskonalszą broń. Ich pierwszy atak spowodował, że kraje całej Ziemi porzuciły spory między sobą i zjednoczyły się. W dodatku walka z najeźdźcami skłoniła ludzkość do fenomenalnej rewolucji technologicznej, której rozwój nigdy wcześniej nie przebiegał z tak zawrotną prędkością — w ciągu dwudziestu lat założyliśmy wojskową stację kosmiczną na Księżycu, oferującą warunki jak na Ziemi, stworzyliśmy o wiele potężniejsze komputery oraz środki transportu, które pozwalają nam swobodnie odbywać podróże kosmiczne. Wiedząc, że obcy wrócą prędzej czy później, zaczęliśmy przygotowywać się na to zbrojnie. Chociaż dysponujemy technologią dużo lepiej rozwiniętą niż wcześniej, walka z kosmitami wcale nie będzie prosta.
                Dzień Niepodległości: Odrodzenie, tak jak przewidywałam, to żadne fabularne arcydzieło. Poziom jego fabuły pozostaje na tym samym, który zaprezentowano nam w pierwszej części. Nie jest ona ani skomplikowana, ani zaskakująca, ani oryginalna. Nie są to też wyżyny intelektualne. Prawdopodobnie w dużej mierze odpowiada wyobrażeniom widzów co do tego, jak mogłaby wyglądać. Ale chociaż film przedstawia nam bardzo standardową, wszystkim już znaną historię, o dziwo wcale nie jest nudny. Chociaż łatwo domyślić się jeszcze przed pójściem do kina jak się skończy, poszczególne sceny są budowane w taki sposób, że potrafią przykuć uwagę i do ostatniej sekundy trzymać w napięciu. Jeśli coś się w nim dzieje, to zwykle bohaterowie naprawdę muszą się napocić, żeby rozwiązać dany problem czy wyjść z tarapatów. Zachowano dysproporcję sił między Ziemianami i obcymi i ukazywano ją do samego końca. Co prawda Odrodzenie dość długo się rozkręca, ale rozumiem, że powolny początek z pewnych względów musiał mieć miejsce — w końcu po skoku technologicznym Ziemia wygląda zupełnie inaczej niż to, co znaliśmy do tej pory i twórcy po prostu musieli pozwolić widzowi wdrożyć się w odmienione uniwersum. Kiedy jednak akcja zaczyna nabierać tempa, prowadzona jest dynamicznie, ale nie do przesady. Moim zdaniem scenarzyści bardzo dobrze, bo proporcjonalnie, utkali ją. Dzięki temu da się naprawdę dobrze bawić w czasie seansu.
                Zastanawiałam się, czy w Odrodzeniu znów pojawi się taka sama ilość amerykańskiej propagandy, w dodatku tak bezczelnie wyraźnej. Okazuje się jednak, że scenariusz został napisany specjalnie dla nowoczesnego widza. Film jest odzwierciedleniem aspiracji świata Zachodu, tak jak poprzedzający go tytuł był odbiciem aspiracji Amerykan. Chociaż nie zabrakło akcentów odpowiadających typowemu amerykańskiemu patriotyzmowi, większą rolę odegrał zdecydowanie aspekt dążeń naszego społeczeństwa — jako ludzkość zjednoczyliśmy się, w ratowaniu świata uczestniczy zarówno człowiek rasy białej, jak i czarnej i żółtej, a prezydentem Stanów Zjednoczonych jest kobieta. Jakby tego było mało, twórcy zręcznie i z wielką subtelnością przemycili do scenariusza wątek homoseksualny, który jednak nie zostanie zauważony przez tych, którzy nie za wiele analizują w czasie oglądania lub po prostu nie chcą go zauważyć. Propaganda zatem jest, równie dobrze widoczna co wcześniej, ale innego rodzaju.
                Oczywiście w tego typu filmie nie ma co liczyć na to, że pojawi się w nim więcej logiki niż na najbardziej podstawowym poziomie. Większość praw fizyki nie działa, a na skutek zaprezentowanej działalności obcych Ziemię powinna obiec co najmniej raz fala tsunami, oceany zaraz po tym wyparować, niebo pokryć gigantyczna chmura pyłu, a w skutek tego wszystkiego dziewięćdziesiąt procent życia powinno wyginąć. Mało w tym chociażby podstawowej wiedzy na różne naukowe, zaprezentowane tematy (a bez tego science fiction traci pierwszy człon swojej nazwy). Nie przekonuje mnie też to, że nagle wszystkie narody przestały spierać się ze sobą i toczyć wojny. Jednak z drugiej strony, chociaż nie jest idealnie, to wydaje mi się, że obecnie znajdujemy się na o wiele wyższym poziomie cywilizacyjnym niż nawet na początku XX wieku (na skalę całej historii ludzkości to bardzo niewielki odcinek czasu) i to każe zastanawiać mi się, czy takie zjednoczenie przeciw wspólnemu wrogowi nie byłoby rzeczywiście możliwe. Mimo wszystko dojście o tego, co mamy dzisiaj, zabrało nam o wiele więcej czasu niż dwadzieścia lat dzielące obie części Dnia Niepodległości, a wciąż gdzieś na świecie krzywdzi się i morduje ludzi. W kółko można tak jednak polemizować, bo przecież skoro tak bardzo rozwinęła się technologia, to dlaczego nie świadomość społeczna? I znów można odpowiedzieć, że jakim cudem mielibyśmy zaprzestać konfliktów, skoro para głównych bohaterów filmu nie dogaduje się nawet między sobą? Na to pytanie chyba w tej chwili nie ma odpowiedzi — musielibyśmy przejść przez to, co przeszła Ziema w Dniu Niepodległości, wówczas zapewne poznalibyśmy ją. Ja, szczerze mówiąc, wątpię w taki obrót spraw. Może dlatego, że mało we mnie wiary w ludzi albo optymizmu, jeśli mowa akurat o kwestii pokoju.
                Wiecie, co podobało mi się w Odrodzeniu? To, jak dużo odniesień do pierwszej części Dnia Niepodległości się w nim pojawiło. Chociaż target filmu i jego wymowa trochę się zmieniły, klimat pozostał ten sam, zwłaszcza, że występuje w nim wiele postaci, które oglądaliśmy na wielkim ekranie pod koniec ubiegłego wieku. W ten sposób produkcja przemawia zarówno do starych, jak i nowych widzów.
                Postacie nie wybijają się ponad inne aspekty Odrodzenia. Większość z nich jest płaska, uproszczona, schematyczna. Jak naukowiec, to przynajmniej trochę szalony, jak prezydent, to znakomity orator i silny lider, jak żołnierz to odważny, mężny i gotowy poświęcić życie. I tak dalej. Muszę przyznać, że na Odrodzenie przyciągnęło mnie to, że gra w nim Liam Hemsworth. Byłam ciekawa, jak mu pójdzie. Postać w którą się wciela — amerykański pilot — to niestety również mało błyskotliwie skonstruowana postać. Jake bowiem to zbiór cech typowych dla typowego amerykańskiego golden boya. Przystojny, odważny, trochę szalony, cwaniaczek i przyjemniaczek. I nic ponadto. Mimo to polubiłam tego bohatera ze względu na jego poczucie humoru.
                Jeśli coś w Dniu Niepodległości było dobre, to z pewnością dialogi, a zwłaszcza zawarty w nich humor. Podobnie rzecz się ma w kontynuacji. Chociaż bohaterowie zostali stworzeni w najprostszy możliwy sposób, po ich rozmowach można spaść z fotela ze śmiechu. W tym przypadku prym zdecydowanie wiedzie Jake.
                Nie muszę chyba mówić, że efekty specjalne są naprawdę świetne. Już sama głębia obrazu robi duże wrażenie. Podobało mi się to, że obcy nie różnią się szczególnie od tych z części poprzedzającej, że nie wyglądają sztucznie. Jeśli użyto w ich przypadku technologii CGI (a na pewno użyto) to wyszło to porządnie, chyba najlepiej jak mogło.
                Dzień Niepodległości: Odrodzenie, mimo pewnych możliwych do przewidzenia niedociągnięć uważam za dobry film. Nie dlatego, że czymś się od innych współczesnych produkcji odróżnia, wciąga czy zachwyca. Uważam go za dobry, ponieważ jest dokładnie taki, jaki miał być. To coś, co idealnie nadaje się do obejrzenia po ciężkim dniu w pracy albo dla czystej, niezobowiązującej rozrywki. Przynajmniej ja nic więcej od niego nie oczekuję. To przede wszystkim świetna kontynuacja, która dorównuje poziomem pierwszemu filmowi. Chociaż sukces telewizji jakościowej pokazał, że widzowie o wiele wyżej cenią sobie dobrą fabułę i wysokie walory artystyczne, Odrodzenie zapewne spodoba się tym, którzy oglądali Dzień Niepodległości w latach dziewięćdziesiątych i którym się podobał i być może odświeży tą produkcję dla nowego pokolenia.
Isleen

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.