Pieśni Ziemi — czyli jak fantastyki pisać nie należy



Zapowiadało się ciekawie. Opis na rewersie okładki głosił, że „Pieśni Ziemi” autorstwa Elspeth Cooper to najlepszy debiut literacki 2011 roku. Zarysowywał też, jak to zwykle bywa, ogólny kształt fabuły: Gair, młody mężczyzna z zakonu rycerskiego, zostaje oskarżony o czary i grozi mu egzekucja poprzez spalenie na stosie. Jego jedynym azylem okazuje się szkoła magów, gdzie bezpiecznie może rozwijać swoje umiejętności. Nie jest jednak do końca bezpieczny, ponieważ zło chce przeniknąć przez zasłonę do świata ludzi. Pomyślałam, że to może być niezłe, w końcu rzadko można natknąć się na książkę, w której to faceta chcą spalić na stosie zamiast kobiety-czarownicy. I kupiłam „Pieśni Ziemi”, nie zważając na kiczowatą okładkę, z którą wstyd się publicznie pokazać.
Powieść zaczyna się interesująco, tak jak oczekiwałam, kupując ją. Niestety, po kilku pierwszych rozdziałach jej atrakcyjność zaczyna zjeżdżać równią pochyłą w dół. Dlaczego? Dlatego właśnie, że gdzieś po drodze gubi to, co czyniło ją ciekawą i staje się coraz bardziej banalna.
                Powiem wprost: potencjał tej powieści został zmarnowany. W jej fabule nie ma nic oryginalnego, odkrywczego ani przykuwającego uwagę, tak, jak myślałam podczas czytania pierwszych rozdziałów. Myślałam, że jeśli ktoś porywa się na niemal klasyczny już wątek znalezienia się głównego bohatera w szkole magów, to przynajmniej wnosi jakieś nowe pomysły i interesujące wątki. Tymczasem szkoła, do której trafia Gair, to typowa szkoła, w jakiej mógł się znaleźć każdy bohater powieści fantasy. Pozostałe elementy również są strasznie oklepane: Gair znajduje przyjaciela, którym oczywiście musi być pulchny, nieco niezdarny lecz uroczy i dobry śmieszek. Taki, na którego tle nasz bohater będzie wyglądał bardziej imponująco. Poznaje też swoją ukochaną, a także swojego szkolnego rywala. Jakby tego było mało, musi zmierzyć się (akurat on!), z antagonistą, który już w kołysce zabijał latające nad nią muchy i który teraz ma kaprys obrócić ukochaną szkołę Gaira w ruinę. Aha, zapomniałabym też wspomnieć o nieco ekscentrycznym staruszku, który przyprowadza Gaira do szkoły i okazuje się być jej dyrektorem oraz wybitnym magiem. Takim dokładnie w stylu Gandalfa lub Dumbledore'a. Banał goni banał.
                Autorka rozbiła powieść na trzy wątki, jednak moim zdaniem nie było to potrzebne. Akurat te dwa poboczne interesowały mnie najmniej, jeśli nie wcale. Najgorzej wyszedł wątek Zakonu, który wcześniej uwięził Gaira i chciał spalić go na stosie. Opis intryg rozgrywających się w jego szeregach nijak ma się do całości powieści. Nie łączy się w żaden sposób z fabułą. Podobno Pieśni Ziemi ma również następne tomy i może w nich cel umieszczenia wątku Zakonu jest jaśniejszy, w pierwszej części jednak sprawia wrażenie, jakby autorka musiała czymś wypełnić strony brakujące jej do nakładu. Niestety fragmenty zawierające opis wydarzeń w Zakonie chciało się jak najszybciej pominąć, ze względu na nudę, jaką w nich wiało.
                Sama postać głównego bohatera również rozczarowuje. To, że Gair na początku książki zachowuje się jak przestraszony chłopczyk można zrozumieć — przeżył swoje i ma prawo do pewnej „bezradności”. Spodziewałam się jednak, że w biegu wydarzeń wydorośleje, nabierze pewności siebie, nabierze męskiego charakteru. Zamiast tego z przestraszonego chłopca zmienił się w grzecznego chłopca. Gair, podobnie jak fabuła, nie ma w sobie nic oryginalnego. Nie dość, że wykazuje moc magiczną o wiele większą od reszty studentów, to jeszcze świetnie posługuje się mieczem, jest inteligentny, dobry, szlachetny, wychowany, przystojny, a do tego skromny... Po prostu idealny, przez co niestety jawi się jako sztuczna, niesamowicie nudna i przewidywalna postać. Oczywiście jego „poukładanie” wynika z zakonnego wychowania, o którym w książce wspomniano, jednak byłby o wiele bardziej autentyczny, gdyby miał chociaż jedną wadę lub słabość. Gair nawet nie ma ani jednej okazji, aby stanąć przed dylematem moralnym, który w jakiś sposób urozmaiciłby jego osobowość. Wszystkie jego wybory są zawsze słuszne i oczywiście szlachetne. Swoją osobowością niestety większej uwagi nie przykuwa, jest prostolinijny, nieoryginalny, mało ciekawy. To jedna z tych postaci, które pojawiają się i natychmiast znikają z naszej pamięci. O wiele lepiej sprawdziłby się jako bohater drugoplanowy.
                Czymże byłaby taka popowa książka bez wątku miłosnego? Niestety muszę Was rozczarować — ten też kuleje. Pomijając to, że ukochana Gaira (której imienia nie zdradzam, bo byłby to spoiler) też jest postacią słabo skonstruowaną i w dodatku okropnie irytującą, związek przedstawiony w książce wydaje mi się zbyt cukierkowy. Mimo, że autorka wyraźnie próbuje bohaterom utrudniać poprzez coś, czego nie umiem nazwać inaczej niż „akademicki mezalians”, miłość i przywiązanie przychodzi im jakoś za łatwo i za szybko. Upływu czasu między poznaniem się kochanków a pojawieniem się wielkiej miłości w ogóle nie czuć, przez co odniosłam wrażenie disneyowskiej infantylności, którą można wybaczyć już tylko Disneyowi. W dodatku sceny ukazujące ich razem, w intymnych sytuacjach, nudzą zamiast ekscytować. Są, podobnie jak wiele innych elementów, po prostu oklepane. Widać jednak, że Cooper stara się tego uniknąć, poprzez chociażby samą osobowość kobiety, kreując ją jako kobietę wyzwoloną. Niestety wielu już tego próbowało z różnym skutkiem. Z resztą Cooper i tutaj się nie wykazała. Sceny, w których para naszych bohaterów beztrosko biega po śniegu w postaci wilków chce się jak najszybciej pominąć. Dziewczyna Gaira natomiast wyszła narwana i stuknięta, a nie wyzwolona.
                Mam wrażenie, że autorka w ogóle się nie wysiliła podczas tworzenia postaci Czarnego Charakteru. Wykreowanie kogoś, kto dosłownie od urodzenia, z niewiadomych przyczyn jest zły do szpiku kości to już naprawdę pójście na łatwiznę. Ten sam Czarny Charakter już w samej akcji powieści chce zniszczyć Zasłonę, która chroni świat przed demonami z zaświatów. Dlaczego? Bo tak. Bo jest z natury zły i ma ochotę zrobić sobie z apokalipsy rozrywkę. Więcej na ten temat nie trzeba dodawać.
                Pozostaje też wątek religii dominującej w świecie przedstawionym. Cooper wyraźnie nawiązuje do chrześcijańskich krucjat i historycznego prześladowania domniemanych czarownic. W świecie fantasy to nic nowego i jest to temat w miarę bezpieczny oraz dający duże pole do fantazji. Cooper jednak poprzestaje na stworzeniu obiektu kultu za pomocą uczynienia chrześcijańskiego Boga kobietą. Nie zmienia praktycznie nic. Nawet modlitwy zacytowane w powieści brzmią bardzo podobnie do dzisiejszych, katolickich modlitw. Nie wspominając już o Hostii, którą w tym świecie po prostu inaczej się wyrabia. Aż zastanawiam się, czy to rzeczywiście wynik inspiracji, czy kolejny tekst pod tytułem Jacy to chrześcijanie byli kiedyś źli i podli. Ale z tym pewnie już wybiegam trochę za daleko.  
                Nijakość Pieśni Ziemi musiała udzielić się również tłumaczowi (bardzo trudno mówić o stylu autora w przypadku pracy z przekładem). Przekład jest po prostu poprawny. Wręcz szkolny. I tyle. Książka napisana po polsku nie przyciąga czytelnika. Mimo to mam wrażenie, że sama Cooper wcale nie napisała oryginału lepiej. Dlaczego? Dlatego, że przez pół książki zastanawiałam się, kiedy coś się zacznie w końcu w niej dziać. Brakowało mi też opisów. Nie mówię, że lubię długie opisy malowniczych wschodów słońca czy innych cudów przyrody. Ale Pieśni Ziemi została napisana w zbyt prosty sposób, nie dający czytelnikowi praktycznie żadnego obrazu świata, do jakiego wkracza. A to jednak jest potrzebne (oczywiście w umiarkowanej ilości).
                Bardzo trudno określić target tej książki. Z jednej strony jest skonwencjonalizowana niczym harlequin dla niewymagających czytelników, albo jak coś, co ludzie czytają byle czytać i dzięki temu móc chwalić się, że czytają literaturę. Nie jest to też książka dla młodzieży, mimo infantylnej i prostej fabuły, gdyż pojawiają się w niej sceny erotyczne (cienkie, swoją drogą). Nie ma w niej też jakiejś szczególnej brutalności mimo momentów walki i śmierci. Zgaduję, że autorka chciała trafić do czytelnika młodego, ale niebędącego już dzieckiem. Niestety wyszła z tego tylko jakaś konwencjonalna mamałyga.
                Na szczęście Pieśni Ziemi znalazłam w składzie tanich książek i dałam za nią jakieś piętnaście złotych (chociaż teraz nie zapłaciłabym za nią więcej, niż dziesięć). Jeśli zatem natkniecie się na nią, wiedzcie, że nie warto poświęcać jej uwagi (no chyba, że naprawdę nie macie co czytać albo po prostu lubicie mało ambitne książki). Nie chcę nikogo bić po głowie i wmawiać mu, że to okropna książka — może komuś z Was się spodoba. Ja tylko piszę, dlaczego mi nie przypadła do gustu. Ostrzegam jednak, że brak zainteresowania na polskim rynku w tym przypadku nie bierze się znikąd.
                Najbardziej jednak boli mnie chyba to, że Pieśni Ziemi miały szansę stać się o wiele ciekawszą książką. Może nie dziełem sztuki, ale z pewnością czymś, co mogłoby zapewnić czytelnikowi chociaż rozrywkę. Tymczasem autorka całkiem zmarnowała jej potencjał i zaserwowała nam powieść napisaną kompletnie bez wyobraźni.
Isleen

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Kraina Martwej Ziemi: Krew i stal”. Bo pisanie fantastyki nie jest rzeczą prostą.

„Dragon Age: Inkwizycja — Zstąpienie”. Wracamy na Głębokie Ścieżki.

„Dragon Age: Inkwizycja — Szczęki Hakkona”. DLC, które chce cię zabić.

„Dragon Age: Inkwizycja — Intruz.”. Jaram się tym DLC jak Andrasta na stosie.

„Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Piękna na zewnątrz, banalna w środku.